Książka o której ostatnio dużo się mówi, jedni ją zachwalają
inni piętnują, mimo to albo właśnie dlatego sprzedaje się w milionach
egzemplarzy. Nowiuteńką, w promocyjnej cenie można zakupić nawet w Biedronce
(co do tego mam nieco mieszane uczucia). Przyznam szczerze, że to właśnie szum
i rozgłos zachęcił mnie do lektury, chciałam dowiedzieć się o co tyle hałasu.
„Wielowymiarowość”,
moim zdaniem dzięki temu autorka osiągnęła swoją książką tak duży sukces. Każdy
może ją interpretować inaczej, każdy może doszukać się jakiegoś specjalnie dla
siebie przeznaczonego sensu. Książka ta pozwala spojrzeć na rzeczywistość z
innej perspektywy, wyzbyć się tematu tabu, może też daje szansę poczucia się
„normalniejszym” w porównaniu do tytułowego bohatera. Ciężko tutaj powiedzieć
jak odbierają ją inni, bo wydaje mi się, że swój sukces autorka zawdzięcza
właśnie temu, że mimo dobitności opisów i raczej braku metafor, książkę tę
można odebrać na wiele sposobów. Dla jednych jest to ujma dla kobiet i ich
godności, dla innych jest to wyzwolenie i zarazem przyzwolenie (które wszyscy skrycie
chcieliby dostać) do głośnego mówienia o seksie, do wyrażania swoich potrzeb.
Ja czytając tę książkę odczuwałam wiele rzeczy poprzez zaciekawienie,
fascynację, zazdrość po złość, lekką konsternację, niezrozumienie. Były takie
sceny w których załączała mi się „feministyczna część ” mojej osobowości i w
środku krzyczałam, że to już przesada, że są pewne granice. Jednak mimo to, dla mnie jest to przede
wszystkim książka o trudnej relacji dwojga ludzi, o wzajemnej próbie
dopasowania, o walce ze sobą, nauce kompromisu. Patrzenie na nią jak na
harlequina w wersji hard jest wyjątkowym niedopowiedzeniem.
Książka przepełniona jest erotyzmem i szczegółowymi opisami
seksu, nie da się temu zaprzeczyć. Jeśli skupić się tylko na dobitności opisów
i ich realności, rzeczywiście można „50 twarzy Greya” uznać za
sadomasochistyczne porno. Nie zapominajmy jednak o tym czego przez tyle lat
uczono nas na lekcjach języka polskiego ( o ironio, samo przez się narzuciło mi
się w myślach porównanie romantycznej miłości Wertera i spaczonego uczucia pana
Greya), książki się interpretuje, czyta między wierszami. Osobiście uważam, że
w tym przypadku wystarczy tylko, wyzbyć się kulturowo narzuconego zażenowania
wywołanego tematyką seksu i oto naszym oczom ukazuje się coś więcej.
Dwoje ludzie, dwa różne światy, dwa różne sposoby na
życie.
Anastasia- absolwentka studiów dziennikarskich, niewinna,
miła, skromna, całkowicie pozbawiona wiary w swój urok osobisty, nigdy nie
miała faceta, jeśli już myśli o jakimś związku w przyszłości, chciałaby miłości,
patrzenia w oczy, kwiatuszków, serduszek i takich tam.
Christian- milioner przed 30tką, z traumatyczną przeszłością,
apodyktyczny, władczy, urzekająco przystojny, w miłość się nie bawi, on się
pieprzy i sprawuje przy tym pełnię kontroli.
Czy jest szansa, żeby takie połączenie nie zakończyło się
katastrofą?
Każdy związek to sztuka kompromisu, po pierwszych tygodniach
wzajemnej fascynacji i zauroczenia, zaczynają pojawiać się różnice poglądów,
inne przyzwyczajenia, potrzeby, wydarzenia z przeszłości dają o sobie znać.
Idealna miłość to tylko w komediach romantycznych i to właściwie tylko dlatego,
że filmy tego typu kończą się na fazie zauroczenia, nie pokazując prawdziwej
walki o związek. „50 twarzy Greya” jest dla mnie książką o takiej właśnie
walce, o poznawaniu siebie, o walce z wiatrakami niestety, ale mimo widocznego
braku szans na przetrwanie o nadzieję tu chodzi, o tę wiarę, uczucie i
namiętność.
„50 twarzy Greya” pokazuje jak bardzo człowiek jest w stanie
nagiąć swoje zasady dla drugiej osoby, na ile potrafi wyrzec się swojego „ja” i
do którego momentu może się z tym czuć dobrze. Bo gdy zajdziesz za daleko nie
czujesz się już sobą i nie możesz być szczęśliwa/y. Pisząc o wyrzekaniu się
siebie nie mam na myśli tylko Any, ale także Christiana. Owszem, to ona godzi
się na przemoc, posłuszeństwo i inwigilację, ale on również nagina mnóstwo
swoich zasad, zmienia swoje przyzwyczajenia i nieraz walczy z nimi.
W pewnym momencie wydaje się, że jest już blisko, że może
się udać, jednak tłamszenie swoich prawdziwych potrzeb skutkuje ostatecznie
tym, że pojawiają się one ze zdwojoną siłą i wtedy nie sposób już z nimi
walczyć.
Dla mnie nie jest to książka o seksie, dla mnie to książka o
wzajemnej fascynacji, uczuciu, silnym i intensywnym, o namiętności, o
wyrzekaniu się siebie dla drugiej osoby i o skutkach tych wyrzeczeń.
„Rzucam się na łóżko, w butach i w ubraniu, i wyję. Tego
bólu nie da się opisać. Fizyczny… duchowy… metafizyczny… jest wszędzie, wsącza
się do mego szpiku (…) Zwijam się w kulkę, rozpaczliwie tuląc do siebie resztki
balonu oraz chusteczkę Taylora, i popadam w żałobne odrętwienie.”- ostatnie zdania książki, moim zdaniem idealne na podsumowanie i nie wymagające komentarza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz