Dzisiaj chciałam się z Wami podzielić pewną historią, która
miała miejsce kilka dni temu. Ot zwykły poniedziałek, wstaję rano, robię kawę,
jem śniadanie. Jako, że zajęcia zaczynają się dopiero o 12tej, mogę spokojnie
się tym wszystkim delektować, a nawet obejrzeć odcinek „Przyjaciół” na dzień
dobry.
Jakoś przed 10tą uznaję, że to już powoli czas, żeby zacząć
się ogarniać, włosy umyć, zęby i takie tam. Odkręcam wodę i… psikus, woda z
kranu nie leci. Do godziny 11tej z powodów mi nieznanych (mam awersję do
czytania wszelkich ogłoszeń wywieszanych w moim bloku, nie wiem dlaczego, po prostu, bo tak i już) wody w kranie
nie było. Nie powiem, frustrująca sytuacja.
Dojazd na uczelnię zajmuje mi mniej więcej 30-40 min, więc
możecie sobie wyobrazić mój popłoch, kiedy o 11tej woda zaczęła znów lecieć. Ledwie zdążyłam, wybiegłam z domu, kurtkę zakładałam po drodze, ale
udało się… jadę na uczelnię.
Wchodzę do sali kilka minut spóźniona, wykładowcy jeszcze
nie ma… uff, zdążyłam. Radość nie trwała jednak długo, bo po 15 minutach
prowadzącego wciąż nie było, za to pojawiła się pani z sekretariatu, w gablotce
przed salą po cichu dopisując, że te zajęcia zaczynają się w przyszłym
tygodniu.
Nie byłam nazbyt zadowolona… Miło jak zajęcia są odwołane,
nie powiem. Byłoby jednak jeszcze milej gdyby zostać o tym poinformowanym
chociaż dzień wcześniej, a nie pędzić na złamanie karku, marnować sporo czasu,
żeby na uczelnię dotrzeć, po czym dowiedzieć się, że równie dobrze można było
dalej siedzieć i delektować się kawą.
Takie tam studenckie smutki, ot co.
Pozdrawiam i łączę się w bólu - jechać na cały dzień, czekać 1,5h na zajęcia, jechać 1,5h-2h i dowiedzieć się że ich nie ma. ;)
OdpowiedzUsuńHaha :) Szczęście w nieszczęściu!:D
OdpowiedzUsuńMario, kawa może zimna ale sumienie za to czyste!
OdpowiedzUsuń