poniedziałek, 17 lutego 2014

"Jeśli doczekam jutra" Schapelle Corby, Kathryn Bonella

Chciałabym Wam dzisiaj napisać kilka słów o książce, którą ostatnio przeczytałam i, która bardzo mną wstrząsnęła. Jest to biografia/ autobiografia i wywołała u mnie taką reakcję z różnych powodów m. in. dlatego, że wydarzenia w niej opisane są przerażające, irracjonalne i nie poddają się moim zdaniem żadnej logice, wstrząsnęła mną, bo to wszystko co zostało w niej opisane oparte jest na faktach, a także jest aż do bólu aktualne, bo ten horror o którym książka jest wciąż trwa.

„Jeśli doczekam jutra” opowiada historię 27-letniej Australijki Schapelle, która jechała na 2-tygodniowe wakacje do swojej siostry mieszkającej na Bali. Wyjazd, który miał być wspaniałym odpoczynkiem w rajskim miejscu, zakończył się dla niej tragicznie. 2 tygodnie zmieniły się w 20 lat życia w piekle. Po wylądowaniu na lotnisku w  torbie Schapelle zostało znalezione 4,2kg marihuany. W tym właśnie momencie uznano ją za winną i postanowiono ukarać, ponieważ miało to pokazać innym turystom, że Bali to wspaniałe miejsce, wolne od narkotyków, a wszelkie próby ich „szmuglowania” źle się kończą. Wszystko co działo się potem, niedociągnięcia w trakcie śledztwa, nieludzkie traktowanie, pozwolenie na to, by dziennikarze traktowali Schapelle jak atrakcyjną rzecz, którą trzeba obfotografować i obnażyć z wszelkiej prywatności, było potwierdzeniem „wydanego” od samego początku na nią wyroku. Nie będę przytaczać wszystkich przykładów zaniedbań jakie miały miejsce w trakcie procesu, warto naprawdę samemu przeczytać książkę i wczuć się w tę sytuację. Napiszę tylko, że z paczki nie zostały nawet pobrane odciski palców, nie udostępniono nagrań z lotnisk zarówno australijskich jak i tych na Bali. Nie mówiąc już o tym, że żadne z zeznań świadków obrony nie zostało uznane za wiarygodne, natomiast wszystkie kłamstwa świadków oskarżenia zostały wzięte pod uwagę przy wydawaniu wyroku.

Wydarzenia, które zostały opisane w książce miały miejsce w 2005 roku, więc są aż porażająco aktualne, zważywszy na to, że Schapelle wciąż odsiaduje swój wyrok. Jak już wcześniej wspominałam, po procesie, który w większości krajów uznany byłby za farsę, taki właśnie wydano wyrok- 20 lat! Książka napisana jest z perspektywy Schapelle, na początku dowiadujemy się co nieco o jej życiu przed tym koszmarem, gdzie się wychowała, co robiła w życiu. Jawi nam się jako całkiem normalna, sympatyczna osoba, nie wyróżnia się niczym szczególnie, ale mimo to wzbudza sympatię. Potem opisane są wszystkie wydarzenia związane ze znalezieniem marihuany, aresztem, więzieniem i procesem. Schapelle pisze o swoich odczuciach i przeżyciach, o tym jak musiała stoczyć walkę sama ze sobą, żeby to wszystko przetrwać, o tym jak czysta toaleta stała się dla niej luksusem, mimo że kiedyś była normalnością, o tym jak wszystko od początku do końca było przeciwko niej. Jedynym pozytywnym akcentem książki są relacje Schapelle z jej rodziną. Wspierają ją wszyscy, szczególnie siostra, którą Schapelle przyjechała odwiedzić. To dzięki nim udało jej się nie zwariować i to dla nich postanowiła przetrwać to piekło.

Uważam, że warto przeczytać tę książkę i pozwolić sobie na chwilę refleksji. Jest to przestroga dla wszystkich, pokazuje jak bardzo trzeba być ostrożnym i jak szybko ludzkie życie może się wywrócić do góry nogami (niekoniecznie tak jakbyśmy sobie tego życzyli), jak nagle przestaje się mieć władzę nad własnym losem. Przykre jest to, że z każdą kolejną stroną uświadamiamy sobie jak bardzo człowiek jest nieistotny w świecie, który sobie sami stworzyliśmy. Rząd zamiast pomóc, wolał się nadmiernie nie wtrącać, co by nie popsuć swoich stosunków z Indonezją, lotniska robiły wszystko, żeby ukryć fakt niedociągnięć ze swojej strony, a przede wszystkim próbowały zataić, że wśród ich pracowników byli przemytnicy narkotyków.

Jest to jednak przede wszystkim książka opisująca bardzo silną kobietę, naprawdę bardzo silną. Mam wrażenie, że ja bym się załamała i nie wiem czy potrafiłabym zachować godność w obliczu takich wydarzeń. W każdym słowie napisanym w tej książce pokazana jest walka bohaterki z samą sobą i z sytuacją w której się znalazła. Pokazane jest jak ze wszystkich sił stara się nie zwariować i próbuje żyć. Ludzie są słabi, ale z drugiej strony bardzo silni, potrafią się przystosować i przetrwać w najgorszych warunkach.


Odkąd przeczytałam „Jeśli doczekam jutra”, zaczęłam śledzić w internecie losy Schapelle i niestety nic się od czasu napisania książki nie zmieniło. Mam jednak nadzieję, że już wkrótce przeczytam, że ten horror się skończył. Chociaż przyznam szczerze, że nie wyobrażam sobie jak po tylu latach życia w takim miejscu za coś czego się nie zrobiło, wrócić do normalności. Musi to być bardzo trudne, ale mam nadzieję, że bohatera książki już wkrótce będzie miała szanse i z tym sobie poradzić.

Tu można dowiedzieć się więcej na temat całej sprawy:

czwartek, 6 lutego 2014

Dzieckiem być

Cieszę się, że spędzam dużo czasu z dziećmi! I co by rozwiać wszelkie wątpliwości i spekulacje, które złośliwym mogą się przez to stwierdzenie nasunąć: nie, nie należy się tu doszukiwać żadnych nadinterpretacji związanych, z ostatnio bardzo popularnym w mediach tematem, zwyrodnienia zwanego pedofilią. Część moich znajomych wie, że od jakiegoś czasu opiekuję się dwoma dziewczynkami w wieku szkolnym, a żeby uściślić, w wieku „podstawówkowym”. Stąd też bierze się to, że mam okazję przebywać z dzieciakami na co dzień. Bywa różnie, raz jest miło, raz mniej. Zaczęłam jednak doceniać, że mogę z tej pracy wynieść sporo więcej niż tylko zarobek i doświadczenie zawodowe.

Mieliśmy wczoraj wymarzoną pogodę, oczywiście trzeba tu brać namiar na to, że pogoda była wymarzona jak na obecnie nam panującą zimę i miesiąc luty, który niedawno się rozpoczął. Świeciło słońce, było względnie ciepło i można było wyjść na dwór bez zamarzania po 10 sekundach. Przynajmniej ja tak miałam. Jestem człowiekiem „słońcolubnym” i nic tak dobrze na mnie nie działa jak trochę światła „z nieba”.  Mojemu ogólnie dobremu nastrojowi pomogły jednak Dziewczynki.

Jedna z nich nie mogła wyjść po lekcjach do parku ze swoją klasą, więc w ramach rekompensaty po odebraniu jej ze szkoły, sama zabrałam ją na chwilę na dwór. Ten serdeczny śmiech i radość, który jej towarzyszył nie jest porównywalny z niczym innym. A ja przy okazji mogłam przez chwilę poczuć się jak dziecko, biegać po śniegu i zatopić się w nim po kolana, chodzić w zamarzniętym rowie i śmiać się wyobrażając sobie, że przypadkowi przechodnie patrząc na ten oto rów widzą tylko nasze głowy. Może jestem jakaś dziwna, ale dla mnie takie chwile są bezcenne.


Dzieci bywają różne, dzieci bywają upierdliwe, złośliwe, są co raz częściej rozkapryszone i ciężko im dogodzić, ale mimo wszystko nic im nie dobierze tej szczerości gdy tak naprawdę się cieszą. A co najlepsze to ta szczera radość ma u nich najczęściej miejsce w takich prostych sytuacjach jak wyjście do parku i ślizganie się na lodzie, wcale nie trzeba im wiele. Naprawdę cieszę się, że mam okazję czasem uszczknąć od Dzieciaków trochę tej radości!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

El Caribe


Chciałabym dzisiejszym wpisem zapoczątkować kolejną nową kategorię postów na blogu, a mianowicie – kuchnia! Jeszcze do końca nie zdecydowałam jakie dokładnie wpisy będą się pojawiać w tej kategorii, stąd taka ogólna nazwa, tematy będą po prostu „okołojedzeniowe”.

Prześledziłam ostatnio w pamięci miejsca w których zdarza mi się jeść „na mieście”. Wniosek jest krótki: miejsc tych jest raczej niewiele. Postanowiłam to zmienić i przy okazji zafundować sobie odrobinę egzotyki w kuchni. Rzadko ostatnio podróżuję, nie mówiąc już o tym, że jeśli już, to moje podróże ograniczają się do Europy (tylko na razie, mam nadzieję). Stąd też pomysł, żeby odwiedzać restauracje, które serwują dania pochodzące z całego świata, takie małe podróże na talerzu. Na całe szczęście w Warszawie jest całe mnóstwo miejsc, które te "podróże" umożliwiają.

Na pierwszy ogień poszła kuchnia kubańska. El Caribe, bo o tej restauracji będzie mowa, odwiedziliśmy (byłam tam z Tomkiem) z kilku powodów. Po pierwsze z kuchnią karaibską nie mieliśmy do tej pory styczności i zwyczajnie byliśmy ciekawi. Po drugie restauracja zlokalizowana jest na Żoliborzu, całkiem niedaleko od naszego mieszkania (przy obecnej temperaturze panującej na dworze jest to naprawdę argument istotnie przemawiający „za”). A po trzecie jakoś tak po prostu, czuliśmy, że chcemy tam iść i będzie to dobrze i miło spędzony czas.

Lokal jest bardzo przyjemny, zdjęcia wiszące na ścianach, muzyka oraz generalnie cały wystrój wprowadzają w specyficzny klimat, na chwilę można zapomnieć, że jest się w mroźnej Warszawie. Nie napiszę, że czułam się jak na Kubie, bo nigdy tam nie byłam, więc nie mam porównania, ale z pewnością klimat jest specyficzny, charakterystyczny dla tego miejsca.

Ogromny „+” ode mnie dla El Caribe za przemiłe panie kelnerki. Naprawdę dzięki nim można się poczuć w tym miejscu dobrze. Zresztą widzieliśmy też jak obsługiwały innych klientów m. in. parę z dzieckiem i widać, że bardzo im zależało, żeby nie tylko rodzice, ale i dziecko czuło się komfortowo. Jeżeli chodzi natomiast o jedzenie, bo to w sumie najistotniejsze, zdecydowaliśmy się z Tomkiem na Pollo a la barbacoa, czyli kurczaka w karaibskim sobie barbecue jako danie główne oraz na deser, Tomek wybrał Dulce de coco, czyli deser kokosowy, a ja Postre del dia, czyli deser dnia, którym była tarta z sosem mango. Smak dań rzeczywiście był inny niż dań, które jemy na co dzień. Krytyka kulinarnego raczej ze mnie niestety nie będzie, więc nie będę się nawet silić na opis smaków, bo zapewne by mi to nie wyszło najlepiej. Mogę jednak powiedzieć, że jedzenie bardzo mi smakowało i zdecydowanie polecam to miejsce.

Na pewno jeszcze tam wrócę, jestem ciekawa smaku zup, które można zjeść w El Caribe, a także tradycyjnej potrawy kubańskiej Ropa Vieja. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym po tej wizycie zakochała się w kuchni kubańskiej i to nie dlatego, że z daniami było coś nie tak. Po prostu w moim zestawieniu wciąż wygrywa kuchnia włoska z jej makaronami i pastami, ale kto wie jakie smaki mnie jeszcze zaskoczą.


Na koniec dodaję kilka zdjęć. Jest ich bardzo mało i w słabej jakości, bo jakoś głupio nam było „strzelać focie”, miejmy nadzieję, że z czasem nabiorę odwagi i zdjęć będzie więcej.








wtorek, 21 stycznia 2014

Przyjaciele na zawsze?

Ludzie się zmieniają, prawda to mało odkrywcza. Z pewnością są tacy, którzy nie zgodziliby się z tym stwierdzeniem, ja jednak chciałabym dzisiaj pisać całkiem nie o tym, więc nie będę się wgłębiać w rozważania tej natury. W wielu przypadkach gdyby była taka możliwość i można by postawić obok siebie jakąś osobę i tę samą osobę, powiedzmy sprzed 5 lat, czasem znalazłoby się między nimi więcej rozbieżności niż podobieństw. Trochę jak znajdź na obrazku 5 różnic, tylko tutaj byłoby na odwrót.

Oczywiście nie da się zakwestionować tego, że każdy z nas ma pewne cechy stałe, przede wszystkim swoją fizyczność. Są też pewne cechy charakteru, które mimo ewoluowania całej jednostki, gdzieś tam w nas, pozostają niezmienione. Mimo to zdarza się czasem tak, że nawet nasz wygląd fizyczny poprzez nowy sposób ubierania, fryzurę, kolor włosów, makijaż, całkiem się zmienia. Nie mówiąc już o podejściu do życia, sposobie spędzania wolnego czasu, priorytetach, cechach charakteru.

Zastanawiam się dzisiaj jak wraz z tymi wszystkimi zmianami jednostki, zmieniają się towarzyszące jej relacje z innymi ludźmi, a konkretniej jak zmienia się przyjaźń. W końcu przyjaciele to ważne osoby w życiu każdego z nas. Czy da się przyjaźnić z tą samą osobą przez tyle lat? Czy ta przyjaźń pozostaje taka sama? Czy osoby pozostają sobie równie bliskie co na początku? Czy wiara w taką przyjaźń nie jest przypadkiem naiwnością na którą mogą sobie pozwolić tylko nastolatki?

Z całą pewnością nie ma jednoznacznych odpowiedzi na postawione przeze mnie pytania. Przyjaźni między ludźmi jest całe mnóstwo i każda z nich jest inna, nieporównywalna do pozostałych. Mam jednak wrażenie, że o ile przyjaźń przez dłuższy czas, a nawet, będąc marzycielem i optymistą, na całe życie jest możliwa, to z pewnością nie pozostaje ona z biegiem lat taka sama. Uważam, że jest to po prostu niemożliwe, obie strony tej relacji się zmieniają i moim zdaniem nie ma szans, żeby te zmiany nie wpłynęły na ich przyjaźń. Czasem na plus, czasem na minus, tak to w życiu bywa.

Wydaje mi się, że wiele zależy od podejścia obu stron, o taką relację trzeba naprawdę dbać, żeby przetrwała w równie silnej postaci co na początku. Nowe znajomości, związki, praca, studia, w życiu każdego z nas pojawia się wiele różnych nowych doświadczeń, które są „pożeraczami” czasu, a przyjaciel w pewnych momentach odstawiany jest na bok. Nie ma w tym w sumie nic złego, ponieważ nie można stać w miejscu i powinno się zbierać nowe doświadczenia, wystarczy po prostu nie zapominać o najbliższych z którymi się tyle przeszło. Każdy ma na to swój własny sposób, bo każda przyjaźń rządzi się innymi prawami. Dbać o przyjaźń wcale nie trzeba poprzez codzienne spotkania, czasem wystarczy miłe słowo, jakaś niekonwencjonalna wiadomość, nieplanowane odwiedziny, albo wspólny szalony wyjazd raz na jakiś czas, żeby naładować akumulatory.

Konkluzja z tych rozważań jest taka, że „na zawsze” wcale nie jest takie przerażające i niemożliwie i chyba  nie jest aż tak naiwne, a także, że wcale a wcale nie powinno się bać zmian w przyjaźni, bo tak to już jest. Życie nie stoi w miejscu, więc i przyjaźń nie powinna, bo w pewnym momencie może się okazać, że została daleko w tyle i już nie sposób jej będzie nas dogonić. Nie wolno jednak zapominać, że jak o każdą relację i o tę trzeba dbać, dać coś z siebie i przede wszystkim ustalić priorytety, jeśli przyjaźń nie będzie dla nas ważna, to raczej nie przetrwa. Jeśli jednak nie jest dla nas ważna, to nie ma się w sumie czym przejmować, tak sobie myślę.


I na koniec, życzę Wam wszystkim samych cudownych przyjaźni, takich „ na zawsze”, żeby przetrwały te „stare” i może pojawiły się nowe, i sobie przy okazji też tego życzę.

piątek, 17 stycznia 2014

Kierowco w niebieskiej koszuli, bądź człowiekiem!

Kiedyś już wspominałam, że ztm jest dla mnie niekończącym się źródłem inspiracji, powinnam chyba stworzyć dla niego oddzielny dział na blogu. Takiej historii byłam dzisiaj świadkiem: pewna starsza kobieta z trudem dobiega do autobusu stojącego na przystanku, a ten w momencie gdy ona już prawie, prawie wsiada, zamyka drzwi i rusza. Taka sytuacja.

Moje pytania są następujące: Czy to autobusy i jakby z automatu kierowca są dla ludzi nimi jeżdżących? Czy to ludzie są dla autobusów?

Ja naprawdę wszystko rozumiem, wiele się mówi o tym, że komunikacja miejska, czy też jakakolwiek inna powinna być punktualna. Kierowcy, maszyniści, motorniczy itp. są rozliczani z czasu, obcina się im premie za spóźnienia i takie tam. Mimo wszystko zrodził się we mnie dzisiejszego poranka spory bunt, a z ust wyrwało niezbyt ładne „co za bałwan z tego kierowcy” (tak, tak powiedziałam to na głos, czasem mi się zdarza). W końcu gdyby nie było chętnych na przejażdżki komunikacją publiczną, ta nie miałaby racji bytu. Gdyby ludzie nie chcieli bądź też nie mieli potrzeby nią jeździć, autobusy i tramwaje, metra i te wszystkie inne przestałyby istnieć, coś mi się tak przeczuwa, że nie jeździłyby same dla siebie. Dlatego też nie rozumiem dzisiejszego zachowania pana kierowcy i przykre jest dla mnie to, że nie pierwszy raz się z tym spotkałam, a co gorsza nie raz sama padłam ofiarą rozgoryczonego pracownika ztm.

Zapewne panowie i panie kierowcy mają nierzadko dosyć swoich pasażerów, notorycznie się spóźniają, trzeba na nich czekać, drzwi im otwierać, a potem psioczą jak to autobus za wcześnie przyjechał, kierowca nie poczekał,albo się śpóźnił, a w ogóle to klimatyzacja nie działa, albo jest za zimo i wieje od okna. No normalnie wziąć takich i zastrzelić! Sama jako pracownik banku, mam czasem ochotę rzucić parę „łacińskich” słów w kierunku klientów z którymi rozmawiam. Nie robię tego jednak i to nie tylko ze względu na to, że rozmowy są monitorowane i prawdopodobnie zostałabym zwolniona, ale także dlatego, że gdyby nie ci wydzwaniający klienci, nie miałabym pracy. Podobnie jest z kierowcami ztm, paniami w sklepie, czy kosmetyczką. Gdyby nie było chętnych na usługi, które świadczą, nie byłoby im po co pracować.

Trochę to rzecz jasna wyolbrzymione, bo ze względu na paru wrednych kierowców, ztm raczej nie upadnie, a ludzie autobusami jeździć będą nadal, jednak chciałabym zaapelować, żeby nie zapominać po co w ogóle komunikacja publiczna została powołana do życia. Śmiem twierdzić, że to ztm jest dla ludzi z jego usług korzystających, a nie odwrotnie.

Miłego podróżowania wszystkim życzę! Mam nadzieję w końcu spotkać w Warszawie pana Wesołego Kierowcę o którym ostatnio opowiadała mi koleżanka. Byłaby to całkiem miła odmiana.