Oficjalnie mogę zamknąć truskawkowy rozdział mojego życia.
Było, minęło i już od dziś co wieczór składam modły by nie wróciło! Niedługo
miną 2 tygodnie odkąd wróciłam do Polski. Tuż po wylądowaniu na „polskiej ziemi”
ogarnięta przedziwnym i zaskakującym patriotyzmem roztkliwiałam się nawet nad
dziurawymi drogami, bo one przecież takie nasze, polskie… Kto by się spodziewał
co to Holandia może zrobić z człowieka… Na szczęście było to tylko moje
chwilowe załamanie spowodowane nostalgią.
W tym miejscu zanim zacznę się jeszcze bardziej roztkliwiać
nad dobrodziejstwami naszej ojczyzny, chciałabym przeprosić za swoją długą
tutaj nieobecność. Bardzo mi przykro, że zaniedbałam mariopisze, ale obiecuję,
że postaram się to jak najszybciej zmienić i nadrobić. Usprawiedliwiać się nie
ma co, ale naprawdę, musicie mi wierzyć na słowo, w świecie wypełnionym pracą
przy zbiorach truskawek ciężko o inspiracje.
Chciałabym w tym miejscu również obiecać, że to już końcówka
postów związanych z tematyką truskawkową i holenderską, bo w końcu co za dużo
to niezdrowo! Ale, ale, wróćmy do tematu. Ciągle się mówi, że Polska jest „be”,
a za granicą to mają fajnie i ładnie. Hola, hola! Cudze chwalicie, swego nie
znacie. Jak ktoś przez 2 miesiące jest odcięty od Polski i wszystkich
dobrodziejstw z nią związanych dopiero wtedy uświadamia sobie, że jest w tej
naszej Polsce parę rzeczy, których nigdzie indziej się nie znajdzie.
No dobra! Chyba się jednak trochę za bardzo rozkręciłam. Na
listę rzeczy, których mi najbardziej za granicą brakowało, składają się przede
wszystkim produkty spożywcze, do Maslowa’a
samorealizacji mam jeszcze bardzo daleko, a moje potrzeby są raczej
prozaiczne. Ale co by nie mówić, Holendrzy mogą nam zazdrościć chleba z
prawdziwego zdarzenia, schabowego z ziemniakami i pierogów! Biedni oni, że nie
znają takich przysmaków.
Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że zaczęło mi też
brakować swego rodzaju polskiego chaosu i braku uporządkowania. W Holandii
wszystkie domki były ładne, urocze i w ogóle wszystko co najlepsze. Początkowo
urzeczona, nagle zaczęłam zauważać, że w każdym miejscu człowiek czuję się tak
samo, bo wszystkie te budynki są identyczne. (Wyjątkiem tutaj jest Rotterdam, z
podziwu nad którym wciąż wyjść nie mogę, ale jak to się w Polsce mówi, wyjątek
tylko potwierdza regułę.) Mówcie co chcecie, ale uważam, że w naszym polskim
bałaganie jest dusza! Oczywiście bez żadnych skrajności, żeby nie było. Modernizować
trzeba, upiększać i budować nowe, ale przecież i „starocie” mają to „coś”.
A już przede wszystkim brakowało mi języka polskiego! I nie
chodzi mi tu o pracę, bo w pracy wiele osób mówiło po polsku, a jeśli nawet
nie, można się było z większością dogadać po angielsku. Najbardziej brak
polskiego doskwierał mi gdy nagle znajdowaliśmy się w miejscu gdzie byli sami
Holendrzy i wokół można było słyszeć tylko przeokropne „hhyhyhyhhhhhhhhyy” (no,
tyle mniej więcej rozumiałam…) Naprawdę wspaniałym uczuciem jest rozumieć ludzi
dookoła siebie, a nie czuć się jak na jakimś chińskim filmie bez napisów i
lektora… W końcu Polski to nasz język ojczysty i uwielbiam go, bo w żadnym
innym nie jestem w stanie wyrazić siebie tak dobrze jak w nim, i niech sobie
obcokrajowcy mówią co chcą, że oni w nim słyszą tylko „szyszyszyszy”, dla mnie
jest piękny!
Jak już chyba jakiś czas temu pisałam, niewdzięczna ta nasza
ojczyzna, ale jednak nasza i dobrze do niej wrócić! Nawet nie wiecie jak to
miło iść do małego warzywniaka w którym sprzedawcą jest swojski pan ze sporym brzuszkiem i poprosić o 1kg ziemniaków i 0,5 kg pomidorów, na wagę, nie błyszczących i zapakowanych w folię.
PS Zdjęcia z Rotterdamu, bo naprawdę jest na co popatrzeć, żeby się Wam nie zrobiło za słodko od tego mojego patriotyzmu dzisiejszego:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz