piątek, 5 października 2012

"Pięćdziesiąt twarzy Greya" E.L. James

Książka o której ostatnio dużo się mówi, jedni ją zachwalają inni piętnują, mimo to albo właśnie dlatego sprzedaje się w milionach egzemplarzy. Nowiuteńką, w promocyjnej cenie można zakupić nawet w Biedronce (co do tego mam nieco mieszane uczucia). Przyznam szczerze, że to właśnie szum i rozgłos zachęcił mnie do lektury, chciałam dowiedzieć się o co tyle hałasu.


„Wielowymiarowość”, moim zdaniem dzięki temu autorka osiągnęła swoją książką tak duży sukces. Każdy może ją interpretować inaczej, każdy może doszukać się jakiegoś specjalnie dla siebie przeznaczonego sensu. Książka ta pozwala spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy, wyzbyć się tematu tabu, może też daje szansę poczucia się „normalniejszym” w porównaniu do tytułowego bohatera. Ciężko tutaj powiedzieć jak odbierają ją inni, bo wydaje mi się, że swój sukces autorka zawdzięcza właśnie temu, że mimo dobitności opisów i raczej braku metafor, książkę tę można odebrać na wiele sposobów. Dla jednych jest to ujma dla kobiet i ich godności, dla innych jest to wyzwolenie i zarazem przyzwolenie (które wszyscy skrycie chcieliby dostać) do głośnego mówienia o seksie, do wyrażania swoich potrzeb. Ja czytając tę książkę odczuwałam wiele rzeczy poprzez zaciekawienie, fascynację, zazdrość po złość, lekką konsternację, niezrozumienie. Były takie sceny w których załączała mi się „feministyczna część ” mojej osobowości i w środku krzyczałam, że to już przesada, że są pewne granice.  Jednak mimo to, dla mnie jest to przede wszystkim książka o trudnej relacji dwojga ludzi, o wzajemnej próbie dopasowania, o walce ze sobą, nauce kompromisu. Patrzenie na nią jak na harlequina w wersji hard jest wyjątkowym niedopowiedzeniem.

Książka przepełniona jest erotyzmem i szczegółowymi opisami seksu, nie da się temu zaprzeczyć. Jeśli skupić się tylko na dobitności opisów i ich realności, rzeczywiście można „50 twarzy Greya” uznać za sadomasochistyczne porno. Nie zapominajmy jednak o tym czego przez tyle lat uczono nas na lekcjach języka polskiego ( o ironio, samo przez się narzuciło mi się w myślach porównanie romantycznej miłości Wertera i spaczonego uczucia pana Greya), książki się interpretuje, czyta między wierszami. Osobiście uważam, że w tym przypadku wystarczy tylko, wyzbyć się kulturowo narzuconego zażenowania wywołanego tematyką seksu i oto naszym oczom ukazuje się coś więcej.

Dwoje ludzie, dwa różne światy, dwa różne sposoby na życie.        
Anastasia- absolwentka studiów dziennikarskich, niewinna, miła, skromna, całkowicie pozbawiona wiary w swój urok osobisty, nigdy nie miała faceta, jeśli już myśli o jakimś związku w przyszłości, chciałaby miłości, patrzenia w oczy, kwiatuszków, serduszek i takich tam.
Christian- milioner przed 30tką, z traumatyczną przeszłością, apodyktyczny, władczy, urzekająco przystojny, w miłość się nie bawi, on się pieprzy i sprawuje przy tym pełnię kontroli.
Czy jest szansa, żeby takie połączenie nie zakończyło się katastrofą?

Każdy związek to sztuka kompromisu, po pierwszych tygodniach wzajemnej fascynacji i zauroczenia, zaczynają pojawiać się różnice poglądów, inne przyzwyczajenia, potrzeby, wydarzenia z przeszłości dają o sobie znać. Idealna miłość to tylko w komediach romantycznych i to właściwie tylko dlatego, że filmy tego typu kończą się na fazie zauroczenia, nie pokazując prawdziwej walki o związek. „50 twarzy Greya” jest dla mnie książką o takiej właśnie walce, o poznawaniu siebie, o walce z wiatrakami niestety, ale mimo widocznego braku szans na przetrwanie o nadzieję tu chodzi, o tę wiarę, uczucie i namiętność.

50 twarzy Greya” pokazuje jak bardzo człowiek jest w stanie nagiąć swoje zasady dla drugiej osoby, na ile potrafi wyrzec się swojego „ja” i do którego momentu może się z tym czuć dobrze. Bo gdy zajdziesz za daleko nie czujesz się już sobą i nie możesz być szczęśliwa/y. Pisząc o wyrzekaniu się siebie nie mam na myśli tylko Any, ale także Christiana. Owszem, to ona godzi się na przemoc, posłuszeństwo i inwigilację, ale on również nagina mnóstwo swoich zasad, zmienia swoje przyzwyczajenia i nieraz walczy z nimi.

W pewnym momencie wydaje się, że jest już blisko, że może się udać, jednak tłamszenie swoich prawdziwych potrzeb skutkuje ostatecznie tym, że pojawiają się one ze zdwojoną siłą i wtedy nie sposób już z nimi walczyć.

Dla mnie nie jest to książka o seksie, dla mnie to książka o wzajemnej fascynacji, uczuciu, silnym i intensywnym, o namiętności, o wyrzekaniu się siebie dla drugiej osoby i o skutkach tych wyrzeczeń.    

Rzucam się na łóżko, w butach i w ubraniu, i wyję. Tego bólu nie da się opisać. Fizyczny… duchowy… metafizyczny… jest wszędzie, wsącza się do mego szpiku (…) Zwijam się w kulkę, rozpaczliwie tuląc do siebie resztki balonu oraz chusteczkę Taylora, i popadam w żałobne odrętwienie.”-  ostatnie zdania książki, moim zdaniem idealne na podsumowanie i nie wymagające komentarza.