Chciałabym dzisiejszym wpisem zapoczątkować kolejną nową
kategorię postów na blogu, a mianowicie – kuchnia! Jeszcze do końca nie
zdecydowałam jakie dokładnie wpisy będą się pojawiać w tej kategorii, stąd taka
ogólna nazwa, tematy będą po prostu „okołojedzeniowe”.
Prześledziłam ostatnio w pamięci miejsca w których zdarza mi
się jeść „na mieście”. Wniosek jest krótki: miejsc tych jest raczej niewiele.
Postanowiłam to zmienić i przy okazji zafundować sobie odrobinę egzotyki w
kuchni. Rzadko ostatnio podróżuję, nie mówiąc już o tym, że jeśli już, to moje
podróże ograniczają się do Europy (tylko na razie, mam nadzieję). Stąd też
pomysł, żeby odwiedzać restauracje, które serwują dania pochodzące z całego
świata, takie małe podróże na talerzu. Na całe szczęście w Warszawie jest całe
mnóstwo miejsc, które te "podróże" umożliwiają.
Na pierwszy ogień poszła kuchnia kubańska. El Caribe, bo o tej
restauracji będzie mowa, odwiedziliśmy (byłam tam z Tomkiem) z kilku powodów.
Po pierwsze z kuchnią karaibską nie mieliśmy do tej pory styczności i zwyczajnie
byliśmy ciekawi. Po drugie restauracja zlokalizowana jest na Żoliborzu, całkiem
niedaleko od naszego mieszkania (przy obecnej temperaturze panującej na dworze
jest to naprawdę argument istotnie przemawiający „za”). A po trzecie jakoś tak
po prostu, czuliśmy, że chcemy tam iść i będzie to dobrze i miło spędzony czas.
Lokal jest bardzo przyjemny, zdjęcia wiszące na ścianach,
muzyka oraz generalnie cały wystrój wprowadzają w specyficzny klimat, na chwilę
można zapomnieć, że jest się w mroźnej Warszawie. Nie napiszę, że czułam się
jak na Kubie, bo nigdy tam nie byłam, więc nie mam porównania, ale z pewnością
klimat jest specyficzny, charakterystyczny dla tego miejsca.
Ogromny „+” ode mnie dla El Caribe za przemiłe panie
kelnerki. Naprawdę dzięki nim można się poczuć w tym miejscu dobrze. Zresztą
widzieliśmy też jak obsługiwały innych klientów m. in. parę z dzieckiem i
widać, że bardzo im zależało, żeby nie tylko rodzice, ale i dziecko czuło się
komfortowo. Jeżeli chodzi natomiast o jedzenie, bo to w sumie najistotniejsze,
zdecydowaliśmy się z Tomkiem na Pollo a la barbacoa, czyli kurczaka w
karaibskim sobie barbecue jako danie główne oraz na deser, Tomek wybrał Dulce
de coco, czyli deser kokosowy, a ja Postre del dia, czyli deser dnia, którym
była tarta z sosem mango. Smak dań rzeczywiście był inny niż dań, które jemy na
co dzień. Krytyka kulinarnego raczej ze mnie niestety nie będzie, więc nie będę
się nawet silić na opis smaków, bo zapewne by mi to nie wyszło najlepiej. Mogę
jednak powiedzieć, że jedzenie bardzo mi smakowało i zdecydowanie polecam to
miejsce.
Na pewno jeszcze tam wrócę, jestem ciekawa smaku zup, które
można zjeść w El Caribe, a także tradycyjnej potrawy kubańskiej Ropa Vieja. Nie
mogę jednak powiedzieć, żebym po tej wizycie zakochała się w kuchni kubańskiej
i to nie dlatego, że z daniami było coś nie tak. Po prostu w moim zestawieniu wciąż wygrywa kuchnia włoska z jej makaronami i pastami, ale kto wie jakie smaki mnie
jeszcze zaskoczą.
Na koniec dodaję kilka zdjęć. Jest ich bardzo mało i w
słabej jakości, bo jakoś głupio nam było „strzelać focie”, miejmy nadzieję, że
z czasem nabiorę odwagi i zdjęć będzie więcej.