środa, 5 grudnia 2012

3 dni szczęścia


Zastanawiacie się pewnie jak można sobie takie 3 dni zafundować tak nagle w środku tej burej aury, natłoku obowiązków i szarej codzienności? Kopnął mnie ten zaszczyt i znalazłam receptę, która na dodatek działa na „100 pro”.

A oto przepis: Kupujesz tani bilet na lot ciasnym ryanairkiem, z wielkim trudem starasz się zmieścić swoje rzeczy w wyjątkowo małej torbie (a ostatecznie i tak się stresujesz na lotnisku czy nie jest aby za duża- znaczy się wiesz, że jest trochę za duża i modlisz się w duchu, żeby nie kazali Ci jej wkładać w tę ich cudowną miarkę), po rozprawieniu się z wszelkimi bileto-odprawo-bagażowymi sprawami wsiadasz do samolotu- kierunek Sztokholm! I bodaj najważniejszym składnikiem tego przepisu jest to, że w momencie przekroczenia drzwi lotniska wszelkie problemy zostawiasz za sobą. Studia, praca, codzienna walka z szarą rzeczywistością- wszystko to zostaje za drzwiami, lotnisko przekraczasz tylko Ty i Twoja nieco przyduża walizka! Oczywiście towarzyszy Ci jeszcze jedna osoba- Przyjaciółka z którą masz pewność, że dobrze się będziesz bawić i wiesz, że Ona też problemy choć na chwilę chce zostawić za drzwiami. Powiedziałabym, że jest to takie od czasu do czasu wskazane, chwilowe zamiatanie problemów pod dywan, w końcu jak poleżą tam 3 dni to nic im się nie stanie, nie? I ostatnim, bardzo ważnym składnikiem tego cudotwórczego przepisu są ludzie, których spotykasz w tym wspaniałym skandynawskim mieście- oni idealnie dopełniają całości!

Proste, czyż nie?

Otwarcie muszę przyznać, że już od dawna tak szczerze i często się nie śmiałam jak w ten weekend. Nić porozumienia ( niektórzy bardziej wtajemniczeni doszukają się też drugiego dna w tym stwierdzeniu), która nawiązała się pomiędzy nami i osobami, które tam poznałyśmy jest niesamowita. Kto by uwierzył, że można się tak dobrze, powiedziałabym nawet fantastycznie bawić z ludźmi, których się praktycznie w ogóle nie zna.

Oczywiście są też pewne straty w postaci przeziębienia, niewyspania i aparatu kolegi, który teraz sobie uroczo zapomniany leży w Sztokholmie i z utęsknieniem czeka na powrót do Polski- ale warto było! Oj warto!

Szkoda tylko, że czas tak zapiernicza jak głupi gdy chciałoby się go choć na chwilę zatrzymać!

W każdym razie polecam Sztokholm! Piękny jest naprawdę i zima jest tam ładniejsza niż u nas, taka prawdziwa, biała i mroźna.

To ja się w drodze do pracy zatapiam znów we wspomnieniach, a Wy czym prędzej szukajcie tanich lotów- kierunek północ!

Sztokholm, polecam!
Mario pisze


czwartek, 15 listopada 2012

Czas, wredny skurczybyk.

Nie mam czasu, nie mogę zasnąć, nie mam czasu, nie zasypiaj... cii...
I zasnęłam. Znowu.

Wredny czas, nie obchodzi się z nami łaskawie, jakoś ciągle go mało, na dodatek w sposób nieprawdopodobnie niesprawiedliwy zawsze przeraźliwie się dłuży gdy zależy nam by szybko mijał, a "zapiernicza jak szatan" gdy jest nam błogo i chcielibyśmy, by choć na chwilę się zatrzymał.

Chwilo trwaj, trwaj proszę choć jeszcze przez moment, nie uciekaj tak szybko, tak mi dobrze... I pstryk, właśnie się skończyło, czas minął Proszę Państwa, następny raz nie wiadomo kiedy.

Staram się nie mówić "nie mam czasu", serioserio, ale cóż z tego, że się staram jeśli za nic mi to nie wychodzi, taka jestem ostatnio polska i narzekająca. Taka jestem bez czasu, a raczej bardzo z czasem, bo ciągle muszę na niego uważać, żeby ze wszystkim się wyrobić.

Zajęcia na jednym kierunku; autobus; zajęcia na drugim kierunku; może by tak coś zjeść? eee... potem; metro; praca; no dobra, jednak coś zjem; autobus; praca domowa; metro; zajęcia na jednym kierunku; praca... To już piątek? Niemożliwe! 
Tak w telegraficznym skrócie można opisać jak ostatnimi czasy funkcjonuję.

Myślicie, że są jakieś grupy samopomocowe dla permanentnie zajętych? Pewnie nie, przecież oni nie mają  na to czasu...

-Poproszę odrobinę czasu, który mogłabym "zmarnować".
 Tylko godzina? Raz w tygodniu?
 No dobrze, 2 godziny to już coś, dziękuję.
 Na pewno dobrze "zmarnuję" ten czas.

Tik tak, tik tak.

piątek, 5 października 2012

"Pięćdziesiąt twarzy Greya" E.L. James

Książka o której ostatnio dużo się mówi, jedni ją zachwalają inni piętnują, mimo to albo właśnie dlatego sprzedaje się w milionach egzemplarzy. Nowiuteńką, w promocyjnej cenie można zakupić nawet w Biedronce (co do tego mam nieco mieszane uczucia). Przyznam szczerze, że to właśnie szum i rozgłos zachęcił mnie do lektury, chciałam dowiedzieć się o co tyle hałasu.


„Wielowymiarowość”, moim zdaniem dzięki temu autorka osiągnęła swoją książką tak duży sukces. Każdy może ją interpretować inaczej, każdy może doszukać się jakiegoś specjalnie dla siebie przeznaczonego sensu. Książka ta pozwala spojrzeć na rzeczywistość z innej perspektywy, wyzbyć się tematu tabu, może też daje szansę poczucia się „normalniejszym” w porównaniu do tytułowego bohatera. Ciężko tutaj powiedzieć jak odbierają ją inni, bo wydaje mi się, że swój sukces autorka zawdzięcza właśnie temu, że mimo dobitności opisów i raczej braku metafor, książkę tę można odebrać na wiele sposobów. Dla jednych jest to ujma dla kobiet i ich godności, dla innych jest to wyzwolenie i zarazem przyzwolenie (które wszyscy skrycie chcieliby dostać) do głośnego mówienia o seksie, do wyrażania swoich potrzeb. Ja czytając tę książkę odczuwałam wiele rzeczy poprzez zaciekawienie, fascynację, zazdrość po złość, lekką konsternację, niezrozumienie. Były takie sceny w których załączała mi się „feministyczna część ” mojej osobowości i w środku krzyczałam, że to już przesada, że są pewne granice.  Jednak mimo to, dla mnie jest to przede wszystkim książka o trudnej relacji dwojga ludzi, o wzajemnej próbie dopasowania, o walce ze sobą, nauce kompromisu. Patrzenie na nią jak na harlequina w wersji hard jest wyjątkowym niedopowiedzeniem.

Książka przepełniona jest erotyzmem i szczegółowymi opisami seksu, nie da się temu zaprzeczyć. Jeśli skupić się tylko na dobitności opisów i ich realności, rzeczywiście można „50 twarzy Greya” uznać za sadomasochistyczne porno. Nie zapominajmy jednak o tym czego przez tyle lat uczono nas na lekcjach języka polskiego ( o ironio, samo przez się narzuciło mi się w myślach porównanie romantycznej miłości Wertera i spaczonego uczucia pana Greya), książki się interpretuje, czyta między wierszami. Osobiście uważam, że w tym przypadku wystarczy tylko, wyzbyć się kulturowo narzuconego zażenowania wywołanego tematyką seksu i oto naszym oczom ukazuje się coś więcej.

Dwoje ludzie, dwa różne światy, dwa różne sposoby na życie.        
Anastasia- absolwentka studiów dziennikarskich, niewinna, miła, skromna, całkowicie pozbawiona wiary w swój urok osobisty, nigdy nie miała faceta, jeśli już myśli o jakimś związku w przyszłości, chciałaby miłości, patrzenia w oczy, kwiatuszków, serduszek i takich tam.
Christian- milioner przed 30tką, z traumatyczną przeszłością, apodyktyczny, władczy, urzekająco przystojny, w miłość się nie bawi, on się pieprzy i sprawuje przy tym pełnię kontroli.
Czy jest szansa, żeby takie połączenie nie zakończyło się katastrofą?

Każdy związek to sztuka kompromisu, po pierwszych tygodniach wzajemnej fascynacji i zauroczenia, zaczynają pojawiać się różnice poglądów, inne przyzwyczajenia, potrzeby, wydarzenia z przeszłości dają o sobie znać. Idealna miłość to tylko w komediach romantycznych i to właściwie tylko dlatego, że filmy tego typu kończą się na fazie zauroczenia, nie pokazując prawdziwej walki o związek. „50 twarzy Greya” jest dla mnie książką o takiej właśnie walce, o poznawaniu siebie, o walce z wiatrakami niestety, ale mimo widocznego braku szans na przetrwanie o nadzieję tu chodzi, o tę wiarę, uczucie i namiętność.

50 twarzy Greya” pokazuje jak bardzo człowiek jest w stanie nagiąć swoje zasady dla drugiej osoby, na ile potrafi wyrzec się swojego „ja” i do którego momentu może się z tym czuć dobrze. Bo gdy zajdziesz za daleko nie czujesz się już sobą i nie możesz być szczęśliwa/y. Pisząc o wyrzekaniu się siebie nie mam na myśli tylko Any, ale także Christiana. Owszem, to ona godzi się na przemoc, posłuszeństwo i inwigilację, ale on również nagina mnóstwo swoich zasad, zmienia swoje przyzwyczajenia i nieraz walczy z nimi.

W pewnym momencie wydaje się, że jest już blisko, że może się udać, jednak tłamszenie swoich prawdziwych potrzeb skutkuje ostatecznie tym, że pojawiają się one ze zdwojoną siłą i wtedy nie sposób już z nimi walczyć.

Dla mnie nie jest to książka o seksie, dla mnie to książka o wzajemnej fascynacji, uczuciu, silnym i intensywnym, o namiętności, o wyrzekaniu się siebie dla drugiej osoby i o skutkach tych wyrzeczeń.    

Rzucam się na łóżko, w butach i w ubraniu, i wyję. Tego bólu nie da się opisać. Fizyczny… duchowy… metafizyczny… jest wszędzie, wsącza się do mego szpiku (…) Zwijam się w kulkę, rozpaczliwie tuląc do siebie resztki balonu oraz chusteczkę Taylora, i popadam w żałobne odrętwienie.”-  ostatnie zdania książki, moim zdaniem idealne na podsumowanie i nie wymagające komentarza.
                                                                                          

piątek, 21 września 2012

Świadomy sen


Od jakiegoś czasu jestem absolutnie zafascynowana tym zjawiskiem. Spotkałam się z wieloma opiniami na ten temat m. in. że nie do końca wiadomo co by można robić we śnie wiedząc, że to sen i mogąc decydować. Oj, nie miałabym ja takich problemów, mam pomysłów na co najmniej rok śnienia. Zaczęłabym chyba od tego najbardziej banalnego, czyli latania, poprzez wizytę u fryzjera gdzie drastycznie zmieniłabym fryzurę i podziwiałabym rezultaty, po poznanie księcia na białym koniu. W końcu kiedy śpisz wszystko jest dozwolone, nasz mózg ma w tym względzie nieograniczone możliwości, więc szalałabym na całego.

Problem polega na tym, że taki trochę ze mnie sceptyk jest. Jakoś nie przekonują mnie te wszystkie rady jak tę umiejętność opanować. Że niby powiem sobie przed snem: „bądź świadoma, że śnisz”, zakupię zeszyt, zacznę notować nocne przeżycia i już? To wystarczy? Właśnie wcale nie wystarczy, bo do tego wszystkiego trzeba mieć jeszcze anielską cierpliwość, dlatego, że przy każdym z tych sposobów widnieje ostrzeżenie, że opanowanie tej sztuki może trochę potrwać. Z tą cierpliwością to już przegięli! Jakby się tak dało może jakąś maleńką hipnozę czy coś? Żarty żartami, ale chyba już najwyższy czas przestać być sceptykiem. Od dwóch lat uczą mnie, że mózg to „potężne narzędzie” i bardzo wiele może, wystarczy mu tylko trochę dopomóc, a siła podświadomości (mimo że niektórzy twierdzą, że jej nie ma) jest wszechwładna. Dlatego dziś co noc z pełnym przekonaniem będę przed snem mówić sama do siebie, kto wie, może jak zacznę w to naprawdę wierzyć, podziała.

Kilka razy poniekąd zaznałam już tego uczucia. Niestety muszę szczerze przyznać, że nie było ono dla mnie do końca przyjemne. Śniło mi się kiedyś, że spadam z ogromnej wysokości i tuż przed rozbiciem się o ziemię nachodzi mnie uczucie, że to przecież sen i mogę się obudzić, muszę się obudzić, bo inaczej marnie będzie ze mną. Obudziłam się, zlana potem i przerażona. Nie jestem jedyną osobą, której przydarzył się tego rodzaju sen, słyszałam już od kilku osób o podobnych doświadczeniach. Tylko, że to jest chyba jednak całkiem inna kategoria śnienia i świadomości. Wolałabym zamiast się obudzić, zacząć się unosić w powietrzu i usiąść na chmurze, a co!

To co dzieje się z naszym mózgiem w nocy jest naprawdę fascynujące. Są naukowcy, którzy uważają, że śnimy tylko dlatego, że mózg jest zwyczajnie w świecie w nocy znudzony i potrzebuje atrakcji, adrenaliny. Ciekawa teoria, taka strasznie mało uczona w porównaniu z innymi, ale ją właśnie lubię najbardziej.

Ciekawym jest również to, że każdemu z nas coś się śni, codziennie. Znam wielu ludzi, którzy twierdzą, że nic im się nigdy nie śniło. Otóż panowie naukowcy zaprzeczają takim stwierdzeniom. Śni nam się, oj śni i to nawet kilkanaście snów w jedną noc, tylko mimo swej doskonałości mózg płata nam figle i zwyczajnie w świecie tego nie pamiętamy. Ponownie zaradzić tej przypadłości można dzięki mówieniu do siebie przed snem i anielskiej cierpliwości…

Ludzie od dawna interesują się tym wielowymiarowym zjawiskiem jakim są marzenia senne. Najpopularniejsze w tej kategorii są chyba senniki, ale te do mnie jakoś nie przemawiają. Sny tworzone są przez nasz mózg, w którym są nasze prywatne doświadczenia i nasze myśli, dlatego też nie wydaje mi się, żeby istniało jakieś uniwersalne wytłumaczenia poszczególnych snów. Każdy ma własną podświadomość, a to ona decyduje o tym jaki będzie scenariusz naszych nocnych przeżyć, dlatego znaczenie snów to raczej całkowicie indywidualna sprawa.

Dużo by można pisać, bo temat jest naprawdę szeroki i interesujący, ale jak to w snach bywa trzeba zostawić odrobinę niepewności, bo co to by był za sen gdyby wszystko było normalne, zwykłe i przewidywalne. Nierzeczywistość i tajemniczość to ich największy urok!

Miłych snów Wam życzę dzisiejszej nocy (choć pora do spania jeszcze nie bardzo)!



czwartek, 20 września 2012

Zmiany


Mariopisze przechodzi ostatnio kryzys twórczy, a na kryzys najlepsze są zmiany. Dlatego też postanowiłam odrobinę urozmaicić. Beż żadnych drastycznych zmian wizualnych (chociaż kto wie, może kiedyś uda mi się posiąść wiedzę tajemną jaką jest obsługa html i wtedy Wam pokażę), planuję natomiast rozszerzyć tematykę bloga, ujmując to ładniej, chciałabym ją nieco wzbogacić. Jaki mam plan? Więcej wpisów związanych z psychologią, pojawią się też całkiem nowe tematy takie jak: recenzje, moda i uroda (choć z postami z tej kategorii na razie nie chcę się jakoś wybitnie rozkręcać), może się nawet rzucę z motyką na słońce i czasem napiszę coś o jedzeniu. Wszystkim tym zdarza mi się zajmować w wolnym czasie, więc czemu by o tym nie napisać tutaj.  Jako, że blog z założenia ma być dla mnie przyjemnością (i miejmy nadzieję dla zaglądających czytanie moich wypocin też) nie chcę się zobowiązywać do regularności w stylu: „w poniedziałek piszę o psychologii, w środę o przeczytanej książce, a w piątek o nowym kolorze szminki”. Wtedy to już nie byłaby przyjemność i potrzeba serca tylko przykry obowiązek…

Wpisów mam nadzieję będzie więcej, tematycznie bardziej różnorodnych, a każdy nowy post będzie jak swego rodzaju suprise, nigdy nie wiadomo czego się spodziewać.

Zapraszam serdecznie!


PS No to jedziemy:


niedziela, 2 września 2012

Za czym tęskni Polak na "wygnaniu"?


Oficjalnie mogę zamknąć truskawkowy rozdział mojego życia. Było, minęło i już od dziś co wieczór składam modły by nie wróciło! Niedługo miną 2 tygodnie odkąd wróciłam do Polski. Tuż po wylądowaniu na „polskiej ziemi” ogarnięta przedziwnym  i zaskakującym  patriotyzmem roztkliwiałam się nawet nad dziurawymi drogami, bo one przecież takie nasze, polskie… Kto by się spodziewał co to Holandia może zrobić z człowieka… Na szczęście było to tylko moje chwilowe załamanie spowodowane nostalgią.

W tym miejscu zanim zacznę się jeszcze bardziej roztkliwiać nad dobrodziejstwami naszej ojczyzny, chciałabym przeprosić za swoją długą tutaj nieobecność. Bardzo mi przykro, że zaniedbałam mariopisze, ale obiecuję, że postaram się to jak najszybciej zmienić i nadrobić. Usprawiedliwiać się nie ma co, ale naprawdę, musicie mi wierzyć na słowo, w świecie wypełnionym pracą przy zbiorach truskawek ciężko o inspiracje.

Chciałabym w tym miejscu również obiecać, że to już końcówka postów związanych z tematyką truskawkową i holenderską, bo w końcu co za dużo to niezdrowo! Ale, ale, wróćmy do tematu. Ciągle się mówi, że Polska jest „be”, a za granicą to mają fajnie i ładnie. Hola, hola! Cudze chwalicie, swego nie znacie. Jak ktoś przez 2 miesiące jest odcięty od Polski i wszystkich dobrodziejstw z nią związanych dopiero wtedy uświadamia sobie, że jest w tej naszej Polsce parę rzeczy, których nigdzie indziej się nie znajdzie.

No dobra! Chyba się jednak trochę za bardzo rozkręciłam. Na listę rzeczy, których mi najbardziej za granicą brakowało, składają się przede wszystkim produkty spożywcze, do Maslowa’a  samorealizacji mam jeszcze bardzo daleko, a moje potrzeby są raczej prozaiczne. Ale co by nie mówić, Holendrzy mogą nam zazdrościć chleba z prawdziwego zdarzenia, schabowego z ziemniakami i pierogów! Biedni oni, że nie znają takich przysmaków.

Pewnym zaskoczeniem było dla mnie to, że zaczęło mi też brakować swego rodzaju polskiego chaosu i braku uporządkowania. W Holandii wszystkie domki były ładne, urocze i w ogóle wszystko co najlepsze. Początkowo urzeczona, nagle zaczęłam zauważać, że w każdym miejscu człowiek czuję się tak samo, bo wszystkie te budynki są identyczne. (Wyjątkiem tutaj jest Rotterdam, z podziwu nad którym wciąż wyjść nie mogę, ale jak to się w Polsce mówi, wyjątek tylko potwierdza regułę.) Mówcie co chcecie, ale uważam, że w naszym polskim bałaganie jest dusza! Oczywiście bez żadnych skrajności, żeby nie było. Modernizować trzeba, upiększać i budować nowe, ale przecież i „starocie” mają to „coś”.

A już przede wszystkim brakowało mi języka polskiego! I nie chodzi mi tu o pracę, bo w pracy wiele osób mówiło po polsku, a jeśli nawet nie, można się było z większością dogadać po angielsku. Najbardziej brak polskiego doskwierał mi gdy nagle znajdowaliśmy się w miejscu gdzie byli sami Holendrzy i wokół można było słyszeć tylko przeokropne „hhyhyhyhhhhhhhhyy” (no, tyle mniej więcej rozumiałam…) Naprawdę wspaniałym uczuciem jest rozumieć ludzi dookoła siebie, a nie czuć się jak na jakimś chińskim filmie bez napisów i lektora… W końcu Polski to nasz język ojczysty i uwielbiam go, bo w żadnym innym nie jestem w stanie wyrazić siebie tak dobrze jak w nim, i niech sobie obcokrajowcy mówią co chcą, że oni w nim słyszą tylko „szyszyszyszy”, dla mnie jest piękny!

Jak już chyba jakiś czas temu pisałam, niewdzięczna ta nasza ojczyzna, ale jednak nasza i dobrze do niej wrócić! Nawet nie wiecie jak to miło iść do małego warzywniaka w którym sprzedawcą jest swojski pan ze sporym brzuszkiem i poprosić o 1kg ziemniaków i 0,5 kg pomidorów, na wagę, nie błyszczących i zapakowanych w folię.

PS Zdjęcia z Rotterdamu, bo naprawdę jest na co popatrzeć, żeby się Wam nie zrobiło za słodko od tego mojego patriotyzmu dzisiejszego:













niedziela, 22 lipca 2012

Być egoistą albo nie być – oto jest pytanie


Natchnęło mnie w moim truskawkowym świecie na życiowe przemyślenia, a co. Jak to jest z tym egoizmem? Jest zły czy dobry, a może nie powinno się go w ogóle wartościować? Całe życie wydawało mi się, że jest to określenie pejoratywne. Ale są też inne strony medalu. Od jakiegoś czasu reklamowany i propagowany jest tzw. zdrowy egoizm, że niby jak tylko trochę to dobrze. Na psychologii, mówiąc po krótce, uczą nas, że każdy jest egoistą i nawet jak niby zachowuje się altruistycznie to w sumie i tak myśli o sobie i swoim wzroście samooceny. Tylko czy psychologii ewolucyjnej można tak całkiem bez wątpienia wierzyć?  Za dużo sprzecznych informacji ostatnio w tym temacie do mnie dochodzi i chyba co nieco się pogubiłam.

Z moich prywatnych obserwacji wynika, że rzeczywiście każdy z nas od czasu do czasu pozwala sobie na odrobinę egoizmu. I to dobrze, tak sobie myślę. W końcu każdy potrzebuje czasem zadbać o siebie. Tylko niestety z tą odrobiną egoizmu jest pewien problem, bo za cholerę nie wiadomo gdzie kończy się odrobina, a zaczyna ogrom. A co jak co, niech mówią ile wlezie jak to dobrze jest troszczyć się o siebie, nigdy nie zgodzę się z tym, że innych można mieć gdzieś. Nie po to żyjemy na tym świecie pośród tylu ludzi, żeby dbać tylko o siebie i koło cierpienia innych przechodzić obojętnie. Mogę sobie być staromodna i nie na czasie, ale naprawdę wierzę w moc pomagania i troski o drugiego człowieka! Tylko jakoś ostatnio odnoszę wrażenie, że poza mną nikt już w takie przestarzałe rzeczy nie wierzy i za ten mój altruizm to co najwyżej po dupie mogę dostać. Trochę zboczyłam z tematu, ale co by nie powiedzieć  być egoistą jest łatwiej niż altruistą. Tylko czy warto na dłuższą metę? Czy to nie jest tak, że w końcu miarka się przebierze i człowiek zostanie całkiem sam z tą swoją troską o siebie?

Coś mi się zdaje, że moje tytułowe pytanie zostanie pytaniem bez odpowiedzi, a już na pewno nie ma na nie odpowiedzi generalnej, każdy musi sobie sam ustalić priorytety. Ja w każdym razie egoizmu nie lubię! I na to pytanie raczej odpowiadam: nie być. Troszczmy się o siebie i swoje samopoczucie, ale nie zapominajmy przy tym o innych. Jak na razie nie wychodzi mi na zdrowie takie podejście, ale wciąż liczę na to, że może kiedyś…

czwartek, 5 lipca 2012

Truskawkowe pole


Życie jest jednak przewrotne i przeraźliwie złośliwe.

Wiem, że miałam już dawno temu coś tu napisać, ale niestety rzeczywistość mnie przerosła odrobinę albo nawet bardziej. Użalając się nad sobą na całej linii: czuję się przytłoczona szarością, a mówiąc już całkiem dokładnie czuję się przytłoczona truskawkowością. I tutaj chyba nadchodzi chwila kiedy powinnam co nieco wyjaśnić. Tydzień temu zmieniłam na najbliższe 2 miesiące swoje miejsce zamieszkania (choć zaczynam podejrzewać, że nie będzie to aż tak trwała przeprowadzka). Od ostatniego czwartku mieszkam w Rucphen w Holandii. W tym miejscu pojawia się kolejne pytanie, a mianowicie, po jaką cholerę przeprowadziłam się do tej maleńkiej wioski, której nikt nie zna? Już śpieszę z odpowiedzią. Zachciało mi się zarabiać pieniążki w obcej walucie, otóż to. Na dodatek zachciało mi się zarabiać przeurocze euracze zbierając truskawki, które niestety okazały się mniej urocze niż myślałam, zdecydowanie mniej urocze.

A skoro już mówimy o pracy za granicą chciałabym powiedzieć kilka słów na ten temat. Oczywiście jak zawsze na moim blogu wszystko co napiszę będzie totalnie subiektywne. Po pierwsze co chyba nie jest nazbyt odkrywcze uważam, że jesteśmy przeraźliwie wykorzystywani. Ciężka, w moim odczuciu wręcz niewolnicza praca i głodowa pensja. Za taki wysiłek powinno się dostawać przynajmniej 2 razy więcej, ale niestety, wypłaty, mimo że na holenderskie warunki małe wciąż w Polsce nie ma szans na taki zarobek, przynajmniej na pewno nie gdy jesteś studentem.  A chyba najgorsze z tego wszystkiego jest to, że sami sobie na to pozwalamy. Wszyscy narzekają między sobą, ale tylko po cichu, głośno nikt się nie odezwie i dalej zapiernicza jak maleńka mróweczka, bo trzeba. W ten sposób biznes się kręci, Holendrzy mają coraz więcej pieniędzy, a Polacy coraz bardziej obolałe plecy. Trochę mi przykro, że stałam się tą maleńką mróweczką, ale mróweczka to mróweczka, pracuje i nic nie mówi, choć znając mój temperament nie potrwa to długo.

W każdym razie konkludując, nikomu nie polecam pracy przy zbiorach truskawek, chyba, że ktoś ma fetysz na punkcie obolałych kości i opuchniętych kolan. Jeśli kogoś to kręci, spełnienie murowane! Na tym chyba zakończę, bo co za dużo to niezdrowo, zegarek na 5tą rano nastawiony i do pracy rodacy!

A Was mimo wszystko truskawkowo i słonecznie pozdrawiam! Powiedzcie Polsce ode mnie, że mimo iż jest niewdzięczną ojczyzną, tęsknię!

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Przyjaciele lekiem na całe zło


Dzisiaj będzie małe 2 in 1. "Przyjaciele" w cudzysłowie sygnalizującym, że mam na myśli serial, a także przyjaciele bez cudzysłowu, moi przyjaciele. Zacznę od tych pierwszych, bo będzie to bardziej błahe i trochę mniej patetyczne, choć kto wie co mi z tego wyjdzie...

Marzy mi się odrobinę (a może nawet trochę bardziej) taka grupka przyjaciół nieustannie przesiadujących w tej samej od lat kawiarni, plotkujących i bez przerwy wpadających na przedziwne pomysły. Z każdym kolejnym odcinkiem utwierdzam się coraz mocniej w przekonaniu, że z taką "mieszanką wybuchową" nie da się nudzić. Kto by nie chciał usłyszeć na żywo słynnego "how you doin" Joeya? Kto by nie chciał wziąć udziału w ich wyprawie do las vegas? I wiele, wiele innych. "Przyjaciele" to zdecydowanie mój antydepresant, który zażywam regularnie. Polecam wszystkim, satysfakcja gwarantowana! Na dodatek przed zażyciem nie trzeba zapoznawać się z ulotką ani konsultować z lekarzem, czy farmaceutą. (taki tam suchy żarcik, trochę w stylu Chandlera)

Teraz czas, żebym pod lupę wzięła rzeczywistość. W Central Perk raczej nie posiedzę z moimi przyjaciółmi, ale tak naprawdę nie ma czego żałować, serial, choćby najlepszy, nie może równać się z własnym życiem. Najważniejsze jest to, że znam ludzi na których mogę polegać, z którymi przeżyłam wiele wspaniałych chwil.

Moim zdaniem przyjaciel to nie osoba, która zawsze mi słodzi i głaszcze mnie po głowie. Przyjaciel to osoba, która gdy trzeba ustawi do pionu, ale mimo to i tak zawsze będzie po mojej stronie. Choćby nie wiem co, choćby nie do końca rozumiała moje postępowanie, powinna głośno wypowiedzieć swoją opinię, ale gdy dojdzie co do czego stanąć za mną murem, koniec kropka, innej przyjaźni nie uznaję.

Na przyjaźń składają się detale, znajomość rzeczy ważnych i mniej ważnych o tej drugiej osobie. Fajnie jest mieć świadomość, że zna się kogoś kto wie czy słodzę, jaka jest moja ulubiona potrawa, w jakich momentach się rozczulam, w jakich butach chodzę najczęściej i dlaczego nawet na 7. piętro czasem wolę wejść pod schodach. Może i to jest wyświechtane i mało odkrywcze, ale dla mnie przyjacielem może być tylko Ktoś kto mnie dobrze zna, na kim mogę polegać, kto jest ze mną szczery i Ktoś z kim naprawdę wiele się śmieję!

Tak sobie myślę, że mam parę takich osób na wspomnienie o których mimowolnie przypominam sobie przeróżne sytuacje z mojego życia i nie mogę powstrzymać się od uśmiechu. Bo przyjaciele to osoby do których krzyczę, że ich nienawidzę gdy gubimy się na stacji 2 minuty przed odjazdem pociągu, to osoby z którymi przez 2 miesiące wspólnie robię kanapki z pasztetem, osoby z którymi zamarzam na włoskich schodach do stacji metra i piję wino pod la scalą. Przyjaciel to osoba z którą kupujemy dwa różne batoniki i potem dzielimy się nimi na pół, dzięki czemu tak jakbyśmy zjadły dwa różne, to osoba z którą zastanawiam się jaki jest pożytek z wybicia sobie "jedynki", a także osoba, którą wiozę na bagażniku swojego roweru, podczas gdy ona na nim ochoczo wymachuje swoimi szpilkami. To są właśnie przyjaciele! Cieszę się, że znam takich ludzi!

PS Długo nic nie pisałam za co bardzo przepraszam. Postaram się jutro co nie co wytłumaczyć i opowiedzieć dlaczego, choć nie mogę obiecać, bo wiele się u mnie ostatnio dzieje, ale na pewno zrobię to w najbliższym czasie.

PS2 I na koniec coś do posłuchania, bo nie można pisać o "Przyjaciołach" bez tej piosenki:


poniedziałek, 11 czerwca 2012

Żegnam się znów.


Na własne życzenie funduję sobie co roku pożegnania. Nie lubię ich strasznie, jestem niestety typem sentymentalnej, roztkliwiającej się kobiety, która z rozrzewnieniem kolekcjonuje zdjęcia, pocztówki, bilety z kina, teatru, czy komunikacji miejskiej, a nawet ulotkę reklamującą Galerię Dominikańską sprzed trzech albo czterech lat (dostałam ją kiedy pierwszy raz byłam we Wrocławiu). Od razu po tej „wyliczance” chciałabym powiedzieć, że nie zbieram tego, bo lubię sobie ścianę obwiesić tysiącem dziwnych skrawków papieru , które nie zawsze do siebie pasują (chociaż w sumie to też), ale robię to przede wszystkim dlatego, że każda ta rzecz kojarzy mi się z jakimś wydarzeniem z mojego życia, z jakąś ważną dla mnie osobą. Jak już mówiłam, jestem sentymentalna… Idę do przodu, ale czasem lubię przypomnieć sobie „stare czasy” i powspominać, bo przecież bywało pięknie.

W tamtym roku musiałam pożegnać Warszawę, w tym roku żegnam Wrocław. Miało być łatwo, w końcu stolica nęci i czeka, a jednak, przez ten rok i we Wrocławiu udało mi się uzbierać wiele fantów do mojej ściany… Przeżyłam wiele wspaniałych chwil, poznałam wielu wspaniałych ludzi za którymi będę bardzo tęsknić (po cichu liczę na to, że oni za mną choć trochę też). Kolejny rozdział mojego życia czas zamknąć, pozostanie po nim parę nowych folderów ze zdjęciami na komputerze, trochę smutku, że to już „po” i mam nadzieję kilka nowych przyjaźni.

Co by nie mówić ten rok obfitował w wrażenia i nudno raczej nie było. Wrocław chyba już na zawsze będzie dla mnie miastem w którym wszystko się zmienia, a życie pokazuje, że lubi niespodzianki. Mimo, że nie zawsze było różowo życzę sobie, żeby przyszły rok był tak pełen przygód, spontanicznych wycieczek i imprez jak ten spędzony we Wrocławiu, żeby błędy, które popełnię ostatecznie przyczyniały się do czegoś dobrego, a uśmiech częściej gościł na twarzy niż smutek. Wam wszystkim kochani też tego życzę!

A na koniec zdjęcia z ostatniego roku. Przeróżne, bo naprawdę wiele się działo.























PS A teraz całkiem z innej beczki. Ponoć jeśli nie masz profilu na facebook'u, nie istniejesz. Dlatego też założyłam jakiś czas temu fanpage mojego bloga, bo mariopisze.blogspot.com istnieje i mam nadzieję, że jeszcze trochę istnieć będzie. Zapraszam serdecznie do polubienia ;).

sobota, 9 czerwca 2012

Kibicowanie


Kibica ze mnie nie będzie, mecze piłki nożnej raczej mnie nudzą i nie wzbudzają większych emocji. Zdecydowanie wolę obejrzeć mecz siatkówki, mimo to wczoraj zasiadłam przed telewizorem i wytrwałam całe 90 minut nie wiedząc nawet kiedy ten czas zleciał. Nie mówiąc już o tym, że gardło mam dzisiaj nieco zdarte… 

Do polskiej drużyny jestem nastawiona bardzo sceptycznie. Na piłce się nie znam, ale ich piłkarskie podboje, a raczej ich brak mówią niestety same za siebie. Wczoraj, muszę przyznać szczerze, bardziej obstawiałam przegraną niż jakikolwiek inny wynik. Cokolwiek by jednak nie mówić, że piłki nie lubię, że się nie znam, że Polacy nic nie grają, nie zmienia to faktu, że jest to nasza drużyna, że grają u nas, w Warszawie i cały świat na to patrzy. Nie uważam, że jestem wielką patriotką i wszechobecne Euro mnie denerwowało, ale mimo to czuję się Polką z krwi i kości, i cokolwiek by się nie działo, nie wstydzę się tego. Dlatego, moim zdaniem, wczoraj każdy kto mógł, polskiej drużynie powinien kibicować. 

Uważam też, że jakkolwiek nie wyglądały przygotowania do Euro, wczoraj było wspaniale. Piękne Strefy Kibica, zarówno ta pod Pałacem Kultury i Nauki w Warszawie jak i wrocławska Strefa na Rynku (którą miałam okazję zobaczyć osobiście), nie mówiąc już o innych mniej nagłaśnianych w mediach. Setki tysięcy ludzi w biało-czerwonych ubraniach śpiewających hymn, cieszących się z bramki, czy zirytowanych strzałem Greków. Bez większych burd, prawdziwe kibicowanie, niezapomniane przeżycia. Ponadto bardzo przyjemne przedstawienie otwierające całą imprezę. Krótkie, efektowane, pełne energii i kolorów, ale nie przesadzone. Wspaniałym pomysłem i zarazem bardzo prostym były kartki, które dano kibicom, układające się w 16 flag wszystkich krajów występujących na Euro. Przez te kilka minut naprawdę byłam z nas dumna. Może i nie jest idealnie, może i drogi nie są najlepsze i różne rzeczy się działy podczas przygotowań, ale wczoraj było pięknie!

W każdym razie. Mecze na Euro oglądać będę tylko te z udziałem Polaków, bo tylko wtedy czas mi szybko leci i są emocje. Miejmy nadzieję, że będzie ich więcej niż trzy! Wczorajszy oglądałam z zapartym tchem i  mimo, że nie wygraliśmy z remisu trzeba się cieszyć i dalej trzymać kciuki! 

sobota, 2 czerwca 2012

mój wolontariat


Na samym początku kilka słów wyjaśnienia co do tytułu posta. Nie chodzi o to, że stworzyłam swój własny, prywatny wolontariat, chciałam tylko poprzez słowo „mój” podkreślić, że będzie dziś bardzo subiektywnie, o wolontariacie z mojej perspektywy. Nie chcę skupiać się na żadnych ogólnych informacjach, bo są one wszystkim znane. Chciałabym natomiast opowiedzieć nieco o swoich doświadczeniach związanych z pomaganiem innym. Od przyszłego roku planuję zaangażować się w jeszcze więcej tego typu rzeczy, bo to świetna opcja spędzania wolnego czasu, dużo nowych doświadczeń (w moim przypadku przydatnych również zawodowo) i przede wszystkim wiele satysfakcji, i radości.

Moją przygodę z wolontariatem zaczęłam 2 lata temu w Akademii Przyszłości. Sama nazwa może już nieco naprowadzać na to czym owo Stowarzyszenie się zajmuje - pomaga dzieciom uwierzyć w siebie poprzez  pomoc w nauce. Ogólnie rzecz biorąc każdy wolontariusz na okres całego roku szkolnego „dostaje” ucznia z którym raz w tygodniu przeprowadza zajęcia z przedmiotu z którego uczeń ma słabe oceny i generalnie sobie z nim nie radzi. Poza korepetycjami najważniejszą ideą AP jest jak najczęstsze powtarzanie swojemu uczniowi pozytywnych komunikatów, żeby dzięki temu mógł poczuć się pewnie.

Wydawać by się mogło „takie tam nic”, co trudnego może być w matematyce na poziomie 12latka? Otóż, może i w matematyce na poziomie 6tej klasy nie ma nic trudnego, ale na pewno trudno już jest wytłumaczyć co to są ułamki gdy uważa się to za najoczywistszą rzecz na świecie. W tym roku miałam okazję przekonać się o tym na własnej skórze.

Przy okazji tego tematu chciałabym wylać swoje żale dotyczące systemu edukacji w Polsce. Niech ktoś mi proszę wytłumaczy jakim cudem nauczyciele mogli dopuścić do tego, że dziecko w 6tej klasie Szkoły Podstawowej nie wie co to ułamek zwykły, nie mówiąc już o jakimkolwiek wykonywaniu działań na ułamkach? Przez wszystkie lata mojej edukacji miałam to szczęście, że byłam dzieckiem, które szybko wszystko łapało, miało dobre oceny i generalnie nadążało, dlatego też nigdy nie zdawałam sobie z tego sprawy jak trudno mają inni. Nauczyciel przychodzi na zajęcia, ma plan co do tematów, które musi zrealizować i „leci z koksem”. Jak nadążysz to fajnie, jak nie nadążysz to wszyscy stwierdzą, że jesteś leniwy i niezdolny, i postawią na Tobie kreskę. Potem się takich uczniów „przepycha” jakoś z klasy do klasy byle się takiego pozbyć. Wściekłość mnie dopadła straszliwa gdy uświadomiłam sobie boleśnie, że tak to właśnie w Polsce wygląda. Dlatego też uważam, że Akademia Przyszłości jest wspaniałą inicjatywą, która daje wszystkim dzieciom szansę, bo każde z nich jest wiele warte, niezależnie od tego czy potrzebuje jednych zajęć, żeby załapać o co chodzi w ułamkach, czy dziesięciu. Ważny jest efekt końcowy.

Praca z takim dzieckiem często jest mozolna i wydawać by się mogło, że nie przynosi spodziewanych efektów. Szczególnie gdy człowiek przecenia swoje możliwości. Sama się na to złapałam. Gdy zaczęłam zajęcia z Patrycją miałam ambitny plan, że na jednych zajęciach powtórzymy dodawanie i odejmowanie ułamków zwykłych, na następnych będzie mnożenie i dzielenie, potem przeskakujemy do geometrii, może po drodze jakieś równania, a najlepiej zróbmy od razu z Nią, na przyszłość, układy równań… Oj nie, nie ma tak dobrze! Ty sobie możesz planować, ale „twoje Dziecko” i tak zweryfikuje te plany, bo nie wolno zapominać o tym, że to Ono jest w tym wszystkim najważniejsze. Dlatego też w moim przypadku ostatecznie ułamki zajęły prawie cały pierwszy semestr, ale nawet nie wiecie jaka była moja radość gdy Patrycja zaczęła sama rozwiązywać zadania, jaka byłam z niej dumna!

Podsumowując jednym, na pozór infantylnym, ale tak naprawdę wyjątkowo trafnym zdaniem: pomaganie jest fajne! Ze swojej strony nie mogę zrobić nic innego jak tylko Wam je polecić!

Na koniec chciałabym nieco ubarwić tę moją przydługą wypowiedź paroma zdjęciami. Zdjęcia pochodzą z akcji organizowanej przez Akademię Przyszłości. Poza indywidualnymi zajęciami organizujemy też czasem jakieś wspólne zabawy dla wszystkich dzieci będących w Akademii, tym razem było to lepienie z modeliny ;).







sobota, 26 maja 2012

Prawo jazdy kategorii B


Nie sposób o tym nie napisać choćby ze względu na emocje, które kurs prawa jazdy, egzaminy i wszystko inne z tym związane wywołały. Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że gdybym była jeszcze odrobinę bardziej niezrównoważona psychicznie niż jestem w tej chwili, podpaliłabym WORD. W sumie teraz też mnie to korci, ale jeszcze pozostały mi resztki  zahamowań. Choć gdyby ktoś po niezdanym egzaminie dał mi jakiś pistolet albo podpałkę, kto wie co by się działo…

Moja droga do prawa jazdy była długa, kręta i wypełniona negatywnymi emocjami. Przygodę z kursem zaczęłam we wrześniu zeszłego roku z dziesięcioma tysiącami innych ludzi, którym się wtedy nagle też uwidziało robić prawko. (bo się niby przepisy zmienią… tak się zmieniły, że naprawdę. Czy w Polsce kiedykolwiek coś się dzieje na czas?) Z racji ogromnego oblężenia umówienie się na jazdy graniczyło z cudem, trzeba było zaklepywać sobie godziny na miesiąc w przód i czekać, czekać, czekać. Ostatecznie jednak udało się, po prawie pół roku dumna z siebie mogłam zawitać do wrocławskiego WORDu. Niestety nie czekała tam na mnie miła niespodzianka… Najbliższy termin egzaminu za 1,5 miesiąca. Moja pierwsza myśl: do tej pory to ja wszystko zapomnę! Może i nie zapomniałam, ale niestety za bardzo się chyba nakręciłam na to, że jednak tak jest. Poza tym cała ta aura panująca w tej instytucji jest wyjątkowo przytłaczająca. Niemili egzaminatorzy z naburmuszonymi minami, niemiłe panie w okienku odburkujące coś byle się już odczepić i na dodatek wstrętna pani przy kasie, która nakrzyczała na mnie, że nie doliczyłam opłaty za przelew w kwocie 2,50zł, bo przecież poczta nie będzie tego robić za darmo… I weź się tu człowieku nie stresuj!  Mimo wszechobecnych rad innych, żeby się nie przejmować ( które swoją drogą chyba jeszcze bardziej to wszystko nakręcały), ja standardowo zrobiłam na odwrót, a raczej moja noga, która postanowiła jak szalona trzęść się na sprzęgle i uniemożliwić mi wyjazd z łuku, dwukrotnie.

Kiedy już udało mi się wygrać walkę z trzęsącą nogą (zawdzięczam to czterem szklankom melisy), nie udało mi się wygrać ze wstrętnym egzaminatorem, który co rusz krzyczał na mnie, że to za wolno jadę, to za gwałtownie hamuję, a w ogóle to miał tendencję do informowania mnie o kierunku manewru niecałe 5 metrów przed skrzyżowaniem… Niestety najwyraźniej zabrakło piątej szklanki melisy, żeby się tym okropnym panem nie przejmować i znów zrobiłam głupi błąd- tym razem chciałam być chojrakiem i wymusiłam pierwszeństwo. Była to ewidentnie moja wina, ale pana krzyczącego i tak będę hejtować, bo był okropny, niemiły, nieprzyjemny i ogólnie chyba żona go nie kocha albo on jej, w każdym razie nieszczęśliwy jest jakiś.

Moje zszargane nerwy stanowczo oponowały przed następnym egzaminem i tak już sobie przecież życie skróciłam o dobre 10 lat przez ten stres. Niestety moje skąpstwo musiało się odezwać: „Skoro wydałaś już tyle pieniędzy, to chcesz je teraz tak po prostu zmarnować?” I tak postanowiłam zmarnować kolejne pieniądze na jazdy doszkalające i egzamin. Opłacało się! Tym razem trafiłam można by rzec idealnie, pan nie krzyczał, kazał mi się przed rozpoczęciem egzaminu patrzeć w trawę (bo zielony ponoć uspokaja), a potem bardzo wyraźnie komunikował jaki manewr mam wykonać. Miód na moje serce!

Dzięki moim wspaniałym umiejętnościom (ha ha ha- sama się muszę chyba wyśmiać, bo nie wiem gdzie te umiejętności niby mam), sprzyjającym warunkom i miłemu panu egzaminującemu, mogę powiedzieć, że jestem kierowcą. Na razie jeszcze oczekującym na wydanie prawa jazdy i bardzo niepewnym, ale szczęśliwym!

Nie ma się czym chwalić, ale w końcu czy to ważne za którym razem się zdało? Ważne, że ostatecznie cel został osiągnięty, a ja posiadam duży dystans do swoich umiejętności i nie mam zamiaru cwaniakować, bo wiem, że muszę się jeszcze bardzo, bardzo dużo nauczyć. Miejmy nadzieję, że wkrótce. A wszystkim przyszłym zdającym życzę powodzenia i wytrwałości, naprawdę opłaca się nie dać za wygraną, zdany egzamin to, przynajmniej dla mnie, była radość w czystej postaci.

sobota, 19 maja 2012

Nie lubię obiecywać, ani przepraszać.


Dzisiaj chciałabym poruszyć temat nadużywania pewnych słów.

Jakoś tak się nieładnie przyjęło ciągle coś komuś obiecywać, bezwiednie, bez zastanowienia. „Obiecuję, będę na pewno”, „obiecuję, przyjadę”.  Przestałam wierzyć w „obiecuję”. Od jakiegoś czasu to słowo zaczyna być dla mnie synonimem „chcę cię spławić”.

Najgorsze jest to, że ludzie zobowiązują się do czegoś w ogóle nie patrząc na konsekwencje i niestety zazwyczaj nie dotrzymują słowa. Dla mnie jak komuś coś obiecujesz to znaczy, że na 100% to zrobisz albo chociaż zrobisz wszystko co w twojej mocy. Najwyraźniej tylko ja jestem takim dinozaurem, chociaż chyba nie jest ze mną aż tak źle, bo Słownik Języka Polskiego myśli podobnie jak ja, możecie sprawdzić.

W życiu zdarzają się naprawdę różne sytuacje i czasem nie da się dotrzymać danego słowa, ale nie zmienia to dla mnie faktu, że obietnicami nie powinno się szastać, w końcu one do czegoś zobowiązują… Przynajmniej powinny.

Przepraszanie… Również coraz częściej bezwiednie wypowiadane byle tylko mieć spokój. Po co przepraszam skoro nie czuję się winny? Po co przepraszam jeśli nawet nie wiem za co? Dla świętego spokoju, byle się ten ktoś odczepił? Mówię temu stanowcze nie! Przepraszam tylko wtedy kiedy czuję się winna i sama chcę to zrobić. Przeprosiny dla świętego spokoju są dla mnie nic nie warte…

Muszę też wszystkich przepraszających na siłę ostrzec, że naprawdę łatwo idzie to wyczuć. Szczere przeprosiny są całkiem inne, udawane i wymuszone zawsze takie będą, i zawsze będą budzić opór. 

Dlatego też ja nie lubię obiecywać, ani przepraszać, nie lubię robić tego na siłę. Jak już się do czegoś zobowiążę, czuję się zobligowana, żeby to zrobić, sama siebie obarczam presją, że przecież obiecałam. Podobnie sprawa ma się z przepraszaniem, od jakiegoś czasu staram się nie szastać tym słowem, przepraszam gdy naprawdę zawinię i mam taką potrzebę. Zaczynam więc od siebie walkę z nadużywaniem obiecywania i przepraszania, mam nadzieję, że mi się uda.

czwartek, 17 maja 2012

obalamy psychologiczne mity


  Z racji tego, że od jakiegoś czasu jestem szczęśliwą studentką psychologii postanowiłam zabrać głos w sprawie bardzo denerwującej zarówno psychologów jak i studentów psychologii. Mianowicie psychologiczne mity, które rozpowszechniane są wszędzie gdzie się da. Obecnie nieco rzadziej, ale jeszcze parę lat temu i ja miałam okazję w kilka z nich uwierzyć, na szczęście na krótko i obecnie rzadko się do tego przyznaję.

  Inspiracją do napisania dzisiejszego posta był Dzień Psychologa zorganizowany niedawno we Wrocławiu, w którym miałam przyjemność uczestniczyć. Nie chcę nikogo zanudzać psychologicznymi wywodami z badań, poza tym wiele informacji na ten temat można znaleźć w sieci, dlatego chciałabym tylko nieco nadmienić o paru sprawach, które powszechnie krążą w obiegu, a nie zawsze są prawdą.

  Zacznijmy od stylów uczenia się. Powszechnie mówi się o wzrokowcach, słuchowcach i kinestetykach. Na szczęście naukowcy twierdzą, że nie jesteśmy aż tak definitywnie zaszufladkowani. Każdy z nas różnych rzeczy uczy się w różny sposób np. tańczyć kinestetycznie poprzez bezpośrednie doświadczanie, a do egzaminu wzrokowo, czytając książki. Poza tym każdy może ćwiczyć różne style uczenia się i łączyć je. Dlatego jeśli całe życie myślałeś, że jesteś wzrokowcem, nie jest to prawdą, po prostu większość materiału przyswajałeś w ten sposób, więc automatycznie lepiej Ci się tym sposobem uczy, ale jeśli teraz zaczniesz przyswajać sobie różne informacje słuchowo i ten sposób możesz równie dobrze wyćwiczyć.

  Używamy tylko 10% mózgu. Zdarzyło mi się tę „wspaniałą  prawdę” usłyszeć kilkakrotnie w swoim życiu. Po raz kolejny muszę napisać: na szczęście jest to bzdura. Każda część mózgu jest odpowiedzialna za „coś” i wykorzystujemy je równie często. Poza tym narząd nieużywany ponoć zanika, bo staje się zbędny, więc używając tylko 10% mózgu moglibyśmy nagle zostać praktycznie bez mózgu. Prawda ta wzięła się stąd, że niektórych operacji wykonywanych przez mózg jesteśmy zwyczajnie nieświadomi, jednak nie zmienia to faktu, że nawet to co dzieje się poza naszą świadomością jest równie ważne dla naszego funkcjonowania.

  Wykrywacze kłamstw. Jak byłam małą dziewczynką wyobrażałam sobie, że ktoś coś mówi podłączony do cudownego urządzenia i albo podświetla się napis „prawda” albo „kłamstwo”. Niestety, nie ma tak pięknie. Wariograf mierzy tylko pewne reakcje fizjologiczne wskazując na pobudzenie i zdenerwowanie, a zdenerwowanie nie jest w 100% powiązane z oszukiwaniem. A szkoda, fajnie by było czasem wiedzieć.

  I na koniec: jesteś zły, wyżyj się na czymś. W tym przypadku również nie ma tak pięknie. Złość wywołuje złość. Jeśli jesteś zły i wyładujesz się na kimś lub na czymś rzeczywiście poczujesz się na chwilę lepiej, ale niestety lepsze samopoczucie automatycznie zostanie skojarzone z zachowaniem agresywnym i tym bardziej nasili przyszłe takie zachowania. W psychologii społecznej mówi się też, że rozładowywanie napięcia poprzez wysiłek fizyczny, czy obejrzenie brutalnego filmu również niekoniecznie pomaga. Nie pozostaje w takim razie nic innego jak medytacja (żartuję, myślę, że każdy może znaleźć swój sposób na złość, który nie będzie opierał się na agresji, a medytacja może być jednym z nich).

  Niektóre z tych „prawd”, choć na szczęście coraz rzadziej, wciąż przekonują ludzi, dlatego postanowiłam się z nimi rozprawić i ja. Poza tym uważam, że są to również bardzo fajne ciekawostki. Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was moimi wywodami. Czasem będą pojawiać się posty związane z moim kierunkiem studiów, bo jest to naprawdę ważna część mojego życia.

niedziela, 13 maja 2012

Żywa Książka i Antyfacet

Wczoraj miałam przyjemność uczestniczyć w bardzo ciekawej inicjatywie zorganizowanej we wrocławskiej Mediatece. Akcja nazywa się „Żywa Biblioteka” i jak sama nazwa wskazuje polega na zarejestrowaniu się, wypożyczeniu książki i czytaniu, z tą tylko różnicą, że Książki są żywe, mówią, odpowiadają na pytania, oddychają. Nie wertujesz kolejnych stron, natomiast masz okazję porozmawiać z osobami, które mają coś ciekawego do powiedzenia, które dają nadzieję, pokazują, że wszystko się da jeśli się chce. W „Żywej Bibliotece” można było wypożyczyć między innymi takie okazy jak: Były Bezdomny, Niepijący Alkoholik, Ateista, Katolik, Żyd, Czarnoskóry, Amerykanin, Antyfacet, Muzułmanin, Były Więzień. Każdą Książkę można było "czytać" przez 30 minut i w tym czasie była ona do Twojej dyspozycji, gotowa odpowiedzieć na większość pytań. Naprawdę uważam, że jest to świetny pomysł!

Moja znajoma miała okazję porozmawiać z niepijącym od paru ładnych lat Alkoholikiem, który teraz sam pomaga innym wychodzić z nałogu. Niestety mi się to nie udało, ale emocje jakie jej towarzyszyły po tym spotkaniu były wspaniałe i mi się również udzieliły, A. była naładowana pozytywną energią, oczarowana historią opowiedzianą twarzą w twarz, nie obejrzaną na ekranie telewizora. Opowieść jak scenariusz filmowy: wychowanie w patologicznej rodzinie, nieskończenie szkoły, wdanie się w alkohol i złe towarzystwo, grupy przestępcze, list gończy, trafienie na odwyk, wyciągnięcie ręki przez obcą osobą, zmiana życia o 180 stopni, skończenie szkoły terapeutów, założenie własnego ośrodka... I to wszystko słyszysz na żywo, z emocjami wypisanymi na twarzy, ze 100% autentycznością, bez nadmiernego patosu, ot historia życia!

Ja natomiast postanowiłam porozmawiać z Antyfacetem (niestety na więcej nie miałam czasu, ale jeśli tylko jeszcze kiedyś będę miała okazję wziąć udział w takim przedsięwzięciu na pewno wypożyczę więcej „Książek”). Już śpieszę z wyjaśnieniem kim ten Pan jest i nie jest: nie jest transseksualistą, ani transwestytą, akceptuje swoją płeć biologiczną, nie akceptuje natomiast kulturowych stereotypów płciowych, nie akceptuje, że mężczyzna musi być macho, chodzić w kulturowo uznanych za męskie strojach. Jednym zdaniem mówiąc: Antyfacet to taki Pan, który chodzi w spódnicach, szpilkach, gdy jest gorąco zakłada sukienkę w kwiaty, ma pomalowane paznokcie, a w uszach kolczyki.

Niestety muszę powiedzieć otwarcie, że nieco się zawiodłam. Liczyłam na coś bardziej głębokiego, a jak dla mnie okazało się, że Antyfacet to osoba, która chce przede wszystkim szokować strojem i niczym więcej. Poza tym odniosłam wrażenie, że ma on wyuczone na pamięć co chce powiedzieć, idealnie zaplanowane jak chce się zaprezentować i niestety nie odpowiada na zadane mu pytania. Mimo to zgadzam się z Jego ogólną ideą. Kobieta może być chłopczycą, chodzić w męskich ubraniach, przejmować stereotypowo męskie cechy, w naszym społeczeństwie jest to coraz częściej akceptowane, mężczyźni natomiast mają być męscy i koniec. Choć to ostatnie nie jest do końca prawdą, bo już od paru ładnych lat propaguje się troskliwość wśród mężczyzn, zaangażowanie w wychowanie dzieci, czułość, więc chyba nie jest aż tak źle jak Antyfacet twierdzi.

Podsumowując, było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, poznałam inne spojrzenie na rzeczywistość, bo sama jednak mimo, wydaje mi się, sporej tolerancji żyję w świecie pełnym stereotypów płciowych i w sumie dobrze mi z tym! Lubię gdy facet jest męski, twardy, ma fajną (męską) koszulę i wybiera trampki zamiast szpilek, sama natomiast lubię być kobieca, delikatna, cieszę się z równouprawnienia i nie wyobrażam sobie życia bez niego, ale nie jestem feministką. Antyfacet mimo że do mnie do końca nie przemówił jest dla mnie kolejnym krokiem w stronę zwiększenia mojej tolerancji, a poza tym kolejną ciekawą osobą, którą miałam okazję poznać. Więcej takich akcji, zdecydowanie!

sobota, 12 maja 2012

Chodź, skomplikujmy sobie życie!


  Dzisiaj będzie nieco melodramatycznie, ale niestety czasem bywa tak, że człowiek potrzebuje odrobiny melodramatyzmu, żeby odreagować. Tak się chyba stało w moim przypadku. (W nawiązaniu do mojego wcześniejszego posta o pogodzie i narzekaniu, dziś cały post będzie mniej więcej jednym wielkim narzekaniem. Tak wyszło, niestety.)

  Jeszcze 10 lat temu życie było takie proste, nie mówiąc już o cudownej wizji dorosłości jaką się wtedy miało w głowie. Utopia totalna, wszystko będzie wolno! Będzie książę na białym koniu, będzie można chodzić późno spać i zajmować samymi przyjemnymi rzeczami. Nikt już wtedy do niczego Cię nie zmusi! Do cholery, gdzie się to wszystko podziało? Bo poza tym, że rzeczywiście mogę chodzić późno spać (przez co w rezultacie jestem niewyspana i w sumie większego pożytku i tak z tego nie ma) jakoś nie widzę, żeby było tak cudownie. Chyba dorosłość nam nie służy, dziecięce myślenie i działanie jest zdecydowanie bardziej prostolinijne i szczere...

  W tej naszej wspaniałej dorosłości chyba wszyscy kierują się myślą „co by tu zrobić, żeby choć trochę skomplikować?” Sztandarowe przykłady to załatwianie czegokolwiek na uczelni, poszukiwanie pracy i samo pracowanie, nie wspominając już o wypadach do wszelkiego rodzaju urzędów. Jest ciężko, ale jeśli chodzi o te sfery życia, uważam, że to nawet mobilizuje, trzeba być wytrwałym, zdyscyplinowanym. Chcesz coś osiągnąć, musisz walczyć. Ma to jakiś sens, jak już dostaniesz to czego chcesz, masz satysfakcję. Nie rozumiem natomiast dlaczego ludzie tak uwielbiają sobie komplikować życie prywatne.

  Kiedyś wydawało mi się, że niedomówienia, błędne interpretacje, brak komunikacji między ludźmi to domena telenoweli, a tu proszę, jednak scenarzyści tych produkcji czerpią inspirację z rzeczywistości. Na dodatek im jestem starsza tym mi się wydaje, że jest gorzej. Przecież mieliśmy dorastać, dojrzewać... A może to ja się obracam w złym środowisku? Może tylko w wąskim gronie moich znajomych tak jest? Niestety, chyba nie tylko nas „kopnął ten zaszczyt”. Słyszę wiele podobnych historii o ludziach, których nie znam. Choć kto wie, może jednak przyciągam takie osobliwości...

   Najgorsze jest to, że my przecież nie robimy tego specjalnie. Każdy chciałby czuć się szczęśliwy. Tylko dlaczego w takiej sytuacji jesteśmy z kimś kogo tak naprawdę nie kochamy, dlaczego boimy się zacząć od nowa, dlaczego kłócimy się o byle co i nie potrafimy przeprosić, dlaczego nie potrafimy sami podjąć decyzji i iść za głosem serca tylko pozwalamy sobą manipulować, pozwalamy się zastraszyć, dlaczego boimy się co powiedzą inni i sami nie potrafimy powiedzieć tego co chcemy, dlaczego tak strasznie chcemy być szczęśliwy, a zarazem za cholerę nie potrafimy tego zrobić? Czy naprawdę jesteśmy takimi wielkimi tchórzami, a może po prostu potrzebujemy czasu, żeby znaleźć swoją drogę do szczęścia? Tylko ile można szukać? Chyba nie uda mi się znaleźć odpowiedzi na te pytania, jeszcze nie teraz, ale obiecuję, będę ich szukać!

  Chciałabym, żeby ten post był swego rodzaju manifestem. Naprawdę sami sobie robimy takie rzeczy. Nikt inny jak tylko my sami, doprowadzamy do takich sytuacji w życiu, które często nas przerastają. I to my musimy coś z tym zrobić. Masz coś do powiedzenia, powiedz to, a nie czaruj się! Zacznij działać! Nie bój się co pomyślą inni, bo to Twoje życia, Twoje szczęście i nikt inny się o nie nie zatroszczy jeśli sam tego nie zrobisz. Jeszcze pewnie trochę czasu mi zajmie aż wdrożę w pełni te zasady w moje życie, ale będę robić wszystko co w mojej mocy, żeby się udało. Przecież chcę być szczęśliwa, jak każdy i najwyższy czas zacząć o to walczyć!