piątek, 11 kwietnia 2014

Dwa dni w Berlinie

Dzisiaj obiecane przeze mnie w ostatnim poście sprawozdanie ze zwiedzania Berlina i całe mnóstwo zdjęć. Tak jak pisałam ostatnio bezpośredni dojazd z naszego hostelu mieliśmy U-bahnem do Friedreichstrasse i to miejsce uznaję za prawdziwy początek naszej wycieczki, zważywszy na to, że był to nasz punkt przesiadkowy do różnych innych miejsc w Berlinie przez te 2 dni.


Jako, że mieliśmy pewien problem z ogarnięciem przesiadki do Alexanderplatz a to od niego chcieliśmy zacząć całą wyprawę, postanowiliśmy po prostu się przejść, okazało się, że był to całkiem niezły pomysł. W tym miejscu muszę nas pochwalić, że tak naprawdę poza tym pierwszym przesiadkowym problemem, potem przy użyciu mapy poruszanie się berlińską komunikacją, szło nam całkiem sprawnie.

Po drodze do Alexanderplatz przechodziliśmy koło Berliner Dom, czyli Katedry Berlińskiej, którą absolutnie się zachwyciłam! Jest to ewangelicka katedra, która została zbudowana na przełomie XIX i XX w. w stylu późnego, włoskiego renesansu. Katedra została silnie uszkodzona w 1944 r. przez naloty aliantów, a jej odbudowa rozpoczęła się dopiero w 1975 roku. Warto również wiedzieć, że świątynia ma 1500 miejsc i jest jedną z największych w Berlinie, tu właśnie odbywają się nabożeństwa ekumeniczne z okazji świąt i ważnych momentów w życiu kraju.




Kolejną atrakcją, którą mijaliśmy po drodze była wieża telewizyjna, czyli Fernsehturm. Wieża liczy sobie 368 metrów, a przewodniki informują, że jest ona najwyższą budowlą w Niemczech. Wewnątrz kuli na wysokości 204 metrów nad ziemią, znajduje się taras widokowy. Nad tarasem położona jest restauracja z obrotowym pierścieniem, na którym umieszczone są stoliki. Niestety tym razem nie mieliśmy na tyle czasu, żeby podziwiać widoki z Fernsehturm, ale na pewno zrobimy to następnym razem.


Następną atrakcją było ogromne akwarium w hotelu Radison Blue. Zdecydowanie polecam wszystkim miłośnikom wody, rybek itp. O tej atrakcji dowiedzieliśmy się z internetu, a do samego hotelu trafiliśmy w sumie przez przypadek.



Następnym punktem wycieczki był wyczekiwany Alexanderplatz. Jest to centralny węzeł komunikacyjny i plac we wschodniej części Berlina. Jego nazwa pochodzi od imienia cara Rosji Aleksandra I, a ponoć Berlińczycy mówią na niego po prostu „Alex”. Przez plac codziennie przewija się ponad 300 000 osób.



Na Alexanderplatz zrobiliśmy sobie krótką przerwę na ogarnięcie dalszego planu wycieczki i zjedzenie niemieckiego przysmaku jakim jest Currywurst, czyli kiełbaska z curry. 



Kolejny punkt wycieczki to Hauptbanhof, czyli główny dworzec kolejowy. Generalnie jedyne co mogę o tym miejscu powiedzieć to WOW!! Naprawdę jest fantastyczny. A jeżeli chodzi o jego historię to został on otwarty w 2006 roku, a zlokalizowany jest na miejscu historycznego dworca Berlin Lehter Bahnhof.



Potem spacerkiem, podziwiając całkiem przyjemną okolicę udaliśmy się pod Reichstag, czyli siedzibę Bundestagu w Berlinie. Jest to neorenesansowy budynek zbudowany w drugiej połowie XIX wieku. W 1933 roku doznał on poważnych uszkodzeń podczas pożaru oraz w wyniku działań wojennych. Dzisiejszy wygląd Reichstag zawdzięcza odbudowie w latach 60. XX wieku oraz przebudowie po zjednoczeniu Niemiec w latach 1991-1999.


Spod Reichstagu również spacerkiem udaliśmy się pod Bramę Brandenburską, jest ona jednym z najbardziej charakterystycznych punktów miasta, wybudowana została pod koniec XVIII wieku.




Następnie był odpoczynek w Tiergarten, największym berlińskim ogrodzie.


Po kilku godzinach odpoczynku, udaliśmy się w nieco oddaloną od centrum część miasta, żeby zobaczyć najdłuższą zachowaną część muru berlińskiego, czyli East Side Gallery.




Tego dnia było to ostatni punkt naszej wycieczki, chociaż nie do końca, bo czekała na nas jeszcze przepyszna kolacja z pieczonymi ziemniakami i niemieckim piwem w jednej z berlińskich restauracji.


na zdjęciu może nie wygląda jakoś mega apetycznie, ale zapewniam, było smaczne.

Następnego dnia wycieczkę zaczęliśmy od Gendarmenmarkt, jest to jeden z piękniejszych placów w Berlinie.  Tu znajduje się Deutscher Dom (Niemiecka Katedra), Französischer Dom (Francuska Katedra) i Konzerthaus (Sala koncertowa). Po środku, przed salą koncertową, stoi dumnie na cokole Friedrich Schiller.

zdjęcie mistrz! chyba moje ulubione z tego wyjazdu. 


Kolejnym miejscem, które odwiedziliśmy było Sony Center oraz Plac Poczdamski. Sony Center jest jednym z najnowocześniejszych obiektów architektonicznych w Berlinie. Budynek przypomina owalny namiot i dominuje nad okolicą dzięki prętom mieniącym się w różnych barwach, a spektakularna konstrukcja ze szkła i stali uchodzi za jedno z największych osiągnięć budowlanych w zachodniej części Berlina. Nie udało nam się niestety za dobrze uchwycić tego na zdjęciach, ale za to mamy sfotografowaną żyrafę z klocków lego!




Następnie odwiedziliśmy po raz kolejny Tiergarten, tym razem chcąc pospacerować i nacieszyć się fantastyczną wiosenną pogodą.





Koniec! Z całą pewnością nie udało nam się zobaczyć wszystkich miejsc, które warte są zobaczenia, ponadto niektóre z nich „zwiedziliśmy” raczej pobieżnie jak np. wieża telewizyjna, którą widzieliśmy tylko z zewnątrz. Mam pewien niedosyt, dlatego też do Berlina na pewno jeszcze kiedyś wrócę.



poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Subiektywne porady jak przygotować się na wycieczkę do Berlina


W Berlinie byliśmy ze znajomymi już jakiś czas temu, bo na początku marca, ale wyjazd był to wyjątkowo udany, więc warto do niego na chwilę wrócić i przypomnieć sobie te wspaniałe 2 dni. Początkowo chciałam wszystko co z wyprawą do Berlina związane „upchnąć” w jeden wpis, ale byłby on zdecydowanie przydługi, więc postanowiłam rozbić go na dwie części. Dzisiaj pierwsza, zdecydowanie bardziej pragmatyczna, o tym jak wyglądały przygotowania do wyjazdu, co warto wiedzieć, żeby zaoszczędzić i takie tam, mam nadzieję, przydatne wskazówki. Następnym razem będzie ta przyjemniejsza część, czyli to co odwiedziliśmy w Berlinie i całe mnóstwo zdjęć. Oczywiście standardowo już na początku zastrzegam, że wskazówki są tylko i wyłącznie moje, i rzecz jasna subiektywne, więc z pewnością nie trzeba ich traktować jako „prawdy objawionej”, aczkolwiek mam nadzieję, że niektóre z nich się Wam przydadzą ;).

Zacznę chyba od tego jak w ogóle do Berlina się dostać, jak pewnie wszyscy wiecie możliwości jest całe mnóstwo, podróże po Europie to już od jakiegoś czasu nie problem, a Berlin to już w ogóle całkiem przyjemna bajka, bo "umiejscowiony jest" naprawdę blisko Warszawy w porównaniu z innymi miastami Europy. My spośród ogromu możliwości wybraliśmy podróż własnym samochodem, decyzję tę podjęliśmy z kilku powodów. Po pierwsze po sprawdzeniu cen biletów na inne środki lokomocji w interesującym nas terminie (przede wszystkim pociągu i polskiego busa) uznaliśmy, że podróż samochodem będzie najtańsza. W Berlinie byliśmy we czwórkę, mamy ekonomiczny i duży samochód na gaz (jaka autoreklama), zrzucając się na paliwo, myślę, że wydaliśmy około 300 zł łącznie mniej na sam dojazd (co daje każdemu z naszej czwórki około 75 zł ekstra na inne szaleństwa) niż gdybyśmy zdecydowali się na polskiego busa (w tym terminie, który nas interesował, ceny biletów były raczej niekorzystne). Po drugie własny samochód równa się wygoda, mogliśmy zabrać ze sobą zdecydowanie więcej rzeczy i nie musieliśmy się martwić jak to wszystko upchnąć do małej walizki.

Ponadto nie ograniczały nas żadne sztywne godziny wyjazdu. Warto tu wspomnieć, że mam pewien problem z punktualnością, który ostatnio bardzo negatywnie odbił się na mojej podróży do Krakowa, kiedy to polski bus odjechał beze mnie i mojej przyjaciółki, i mogę za to winić niestety tylko siebie i ewentualnie korki w Warszawie. Musiałyśmy się w tej sytuacji pogodzić z utratą pieniędzy zapłaconych za bilet oraz „przeprosić” z pkp i skorzystać z ich usług, i w tym przypadku już na pewno być punktualne. Konkluzja jest taka, że jadąc własnym samochodem te 5 minut spóźnienia, nie ma znaczenia. Zatrzymanie się na stacji gdy Ktoś potrzebuje skorzystać z toalety, zjeść coś, czy zapalić papierosa (choć tym nikt nie powinien się chwalić!) również nie stanowi problemu. Zresztą co ja się będę na ten temat rozpisywać, każdy na pewno sam wie, że jazda własnym samochodem ma sporo plusów. W tym przypadku plusy wygrały z minusami. Warto czasem rozważyć tę opcję. Zazwyczaj z góry zakłada się, że autobus, pociąg, a coraz częściej samolot (co jest ogromnym plusem) będzie tańszy niż wyprawa własny autem, przy tak małej odległości i kiedy się jedzie w kilka osób, czasem jednak bywa inaczej.

Kolejną bardzo ważną sprawą jest nocleg. Bez niego niestety wycieczka może skończyć się co najwyżej spaniem na schodach do stacji metra i przykrywaniem się własnym ręcznikiem lub koczowaniem na ławce, a mimo że pogoda była dla nas bardzo łaskawa to jest to jednak średni pomysł na spędzanie nocy w obcym mieście. W tym miejscu muszę napisać, że jestem dumna z tego jaką udało mi się znaleźć fantastyczną okazję jeśli chodzi o nasz hotel, a właściwie hostel. Smarthostel Berlin, bo tak się nazywa, znalazłam na booking.com i jak na przyzwoitego studenta przystało skusiła mnie cena noclegu. Nie dałam się jednak tak całkiem omamić niskiej kwocie i postanowiłam co nieco dowiedzieć się o tym hostelu przed ostateczną decyzją. Okazało się, że na szczęście nie jest to typowy hostel gdzie płaci się za łóżko, tylko wynajmuje się cały pokój w którym jest również oddzielna łazienka, nie dzielona z innymi, czy też umiejscowiona na korytarzu. Był to dla mnie warunek konieczny, zdecydowanie wolałabym zapłacić nieco więcej i mieć swoją, prywatną łazienkę w pokoju. Ponadto opinie osób, które tam spały były bardzo pozytywne. Pisano, że hostel jest czysty, schludny, obsługa bardzo miła i pomocna. Lokalizacja również była dla nas wyjątkowo korzystna, 5 minut pieszo do stacji U-bahn i stamtąd 7-10 min kolejką do Friedriechstrasse. Zdaję sobie sprawę, że idealnie byłoby nocować mając 10 minut pieszo do Alexanderplatz, ale jak dla nas było to naprawdę wystarczające. Zdecydowanie polecam sprawdzić takie informacje jak lokalizacja, opinie innych użytkowników, czy łazienka jest w pokoju przed wyjazdem.

Za dwie doby w pokoju dla czterech osób zapłaciliśmy łącznie 106 euro, co uważam za nie lada wyczyn, w Polsce często więcej się płaci za nocleg.  Jestem naprawdę zadowolona z tego hostelu, wszystkie opinie znalezione w internecie okazały się prawdziwie. Było czysto, przytulnie i miło. Byłam nawet pozytywnie zaskoczona kiedy po całym dniu zwiedzania wróciliśmy do pokoju i zastaliśmy wysprzątaną łazienkę i wyniesione śmieci. Wiem, że powinien to być standard, ale przyznam szczerze, że nie liczyłam na to w hostelu za taką cenę. Naprawdę duży plus. Sama dzielnica w której znajduje się Smarthostel Berlin o wdzięcznej nazwie Wedding nie jest zbyt zachęcająca, bardzo zwyczajna i będąc szczerym raczej brzydka, ale my tak naprawdę poza spaniem, spędziliśmy tam raczej niewiele czasu.

Jeżeli chodzi o poruszanie się po samym Berlinie, zrezygnowaliśmy z naszego samochodu i wybraliśmy komunikację miejską, jest zdecydowanie wygodniejsza i szybsza, szczególnie dla osób, które średnio znają miasto, a w naszym przypadku raczej wcale nie znają. I tutaj kolejna podpowiedź, jeżeli jedzie się większą grupą i raczej nie planuje się podróżowania osobno warto kupić całodniowy wspólny bilet dla 5 osób, który nazywa się Kleingruppen-Tageskarte, w naszym przypadku był tańszy niż gdyby każde z nas kupiło 4 oddzielne bilety i to o jakieś 10 euro. Wiem, że nie są to jakie ogromne pieniądze, ale zdecydowanie można je przeznaczyć na coś przyjemniejszego i warto korzystać z takich okazji. Chyba, że nie ma się w ogóle zamiaru kupować biletu, ale to już całkiem inna atrakcja i my w sumie nie mieliśmy na nią ochoty.

Jeżeli chodzi o same przygotowania do wyjazdu, moim zdaniem zdecydowanie warto zaopatrzyć się przed wyjazdem w mapę miasta, najlepiej z zaznaczonymi miejscami wartymi zobaczenia oraz z rozrysowaną mapą komunikacji miejskiej, czyli w przypadku Berlina S-bahn i U-bahn. Ja dostałam również od koleżanki przewodnik w którym były opisane różne zabytki, restauracje i dzielnice miasta. Przeczytałam też całe mnóstwo poradników internetowych, w których można było znaleźć wiele ciekawych wskazówek gdzie warto w Berlinie się wybrać. Osobiście polecam zrobić takie rozeznanie przed wyjazdem, wycieczki „w ciemno” z pewnością są ekscytujące, ale nie mówiąc już o tym, że można się nieźle pogubić to przy tym jeszcze ominie nas wiele atrakcji. W następnym poście o Berlinie napiszę jakie miejsca my odwiedziliśmy/ widzieliśmy.



Mam nadzieję, że choć odrobinę przydadzą się Wam moje porady, a może zachęcą Was do podróżowania, choć do tego chyba nie trzeba zachęcać.

poniedziałek, 17 lutego 2014

"Jeśli doczekam jutra" Schapelle Corby, Kathryn Bonella

Chciałabym Wam dzisiaj napisać kilka słów o książce, którą ostatnio przeczytałam i, która bardzo mną wstrząsnęła. Jest to biografia/ autobiografia i wywołała u mnie taką reakcję z różnych powodów m. in. dlatego, że wydarzenia w niej opisane są przerażające, irracjonalne i nie poddają się moim zdaniem żadnej logice, wstrząsnęła mną, bo to wszystko co zostało w niej opisane oparte jest na faktach, a także jest aż do bólu aktualne, bo ten horror o którym książka jest wciąż trwa.

„Jeśli doczekam jutra” opowiada historię 27-letniej Australijki Schapelle, która jechała na 2-tygodniowe wakacje do swojej siostry mieszkającej na Bali. Wyjazd, który miał być wspaniałym odpoczynkiem w rajskim miejscu, zakończył się dla niej tragicznie. 2 tygodnie zmieniły się w 20 lat życia w piekle. Po wylądowaniu na lotnisku w  torbie Schapelle zostało znalezione 4,2kg marihuany. W tym właśnie momencie uznano ją za winną i postanowiono ukarać, ponieważ miało to pokazać innym turystom, że Bali to wspaniałe miejsce, wolne od narkotyków, a wszelkie próby ich „szmuglowania” źle się kończą. Wszystko co działo się potem, niedociągnięcia w trakcie śledztwa, nieludzkie traktowanie, pozwolenie na to, by dziennikarze traktowali Schapelle jak atrakcyjną rzecz, którą trzeba obfotografować i obnażyć z wszelkiej prywatności, było potwierdzeniem „wydanego” od samego początku na nią wyroku. Nie będę przytaczać wszystkich przykładów zaniedbań jakie miały miejsce w trakcie procesu, warto naprawdę samemu przeczytać książkę i wczuć się w tę sytuację. Napiszę tylko, że z paczki nie zostały nawet pobrane odciski palców, nie udostępniono nagrań z lotnisk zarówno australijskich jak i tych na Bali. Nie mówiąc już o tym, że żadne z zeznań świadków obrony nie zostało uznane za wiarygodne, natomiast wszystkie kłamstwa świadków oskarżenia zostały wzięte pod uwagę przy wydawaniu wyroku.

Wydarzenia, które zostały opisane w książce miały miejsce w 2005 roku, więc są aż porażająco aktualne, zważywszy na to, że Schapelle wciąż odsiaduje swój wyrok. Jak już wcześniej wspominałam, po procesie, który w większości krajów uznany byłby za farsę, taki właśnie wydano wyrok- 20 lat! Książka napisana jest z perspektywy Schapelle, na początku dowiadujemy się co nieco o jej życiu przed tym koszmarem, gdzie się wychowała, co robiła w życiu. Jawi nam się jako całkiem normalna, sympatyczna osoba, nie wyróżnia się niczym szczególnie, ale mimo to wzbudza sympatię. Potem opisane są wszystkie wydarzenia związane ze znalezieniem marihuany, aresztem, więzieniem i procesem. Schapelle pisze o swoich odczuciach i przeżyciach, o tym jak musiała stoczyć walkę sama ze sobą, żeby to wszystko przetrwać, o tym jak czysta toaleta stała się dla niej luksusem, mimo że kiedyś była normalnością, o tym jak wszystko od początku do końca było przeciwko niej. Jedynym pozytywnym akcentem książki są relacje Schapelle z jej rodziną. Wspierają ją wszyscy, szczególnie siostra, którą Schapelle przyjechała odwiedzić. To dzięki nim udało jej się nie zwariować i to dla nich postanowiła przetrwać to piekło.

Uważam, że warto przeczytać tę książkę i pozwolić sobie na chwilę refleksji. Jest to przestroga dla wszystkich, pokazuje jak bardzo trzeba być ostrożnym i jak szybko ludzkie życie może się wywrócić do góry nogami (niekoniecznie tak jakbyśmy sobie tego życzyli), jak nagle przestaje się mieć władzę nad własnym losem. Przykre jest to, że z każdą kolejną stroną uświadamiamy sobie jak bardzo człowiek jest nieistotny w świecie, który sobie sami stworzyliśmy. Rząd zamiast pomóc, wolał się nadmiernie nie wtrącać, co by nie popsuć swoich stosunków z Indonezją, lotniska robiły wszystko, żeby ukryć fakt niedociągnięć ze swojej strony, a przede wszystkim próbowały zataić, że wśród ich pracowników byli przemytnicy narkotyków.

Jest to jednak przede wszystkim książka opisująca bardzo silną kobietę, naprawdę bardzo silną. Mam wrażenie, że ja bym się załamała i nie wiem czy potrafiłabym zachować godność w obliczu takich wydarzeń. W każdym słowie napisanym w tej książce pokazana jest walka bohaterki z samą sobą i z sytuacją w której się znalazła. Pokazane jest jak ze wszystkich sił stara się nie zwariować i próbuje żyć. Ludzie są słabi, ale z drugiej strony bardzo silni, potrafią się przystosować i przetrwać w najgorszych warunkach.


Odkąd przeczytałam „Jeśli doczekam jutra”, zaczęłam śledzić w internecie losy Schapelle i niestety nic się od czasu napisania książki nie zmieniło. Mam jednak nadzieję, że już wkrótce przeczytam, że ten horror się skończył. Chociaż przyznam szczerze, że nie wyobrażam sobie jak po tylu latach życia w takim miejscu za coś czego się nie zrobiło, wrócić do normalności. Musi to być bardzo trudne, ale mam nadzieję, że bohatera książki już wkrótce będzie miała szanse i z tym sobie poradzić.

Tu można dowiedzieć się więcej na temat całej sprawy:

czwartek, 6 lutego 2014

Dzieckiem być

Cieszę się, że spędzam dużo czasu z dziećmi! I co by rozwiać wszelkie wątpliwości i spekulacje, które złośliwym mogą się przez to stwierdzenie nasunąć: nie, nie należy się tu doszukiwać żadnych nadinterpretacji związanych, z ostatnio bardzo popularnym w mediach tematem, zwyrodnienia zwanego pedofilią. Część moich znajomych wie, że od jakiegoś czasu opiekuję się dwoma dziewczynkami w wieku szkolnym, a żeby uściślić, w wieku „podstawówkowym”. Stąd też bierze się to, że mam okazję przebywać z dzieciakami na co dzień. Bywa różnie, raz jest miło, raz mniej. Zaczęłam jednak doceniać, że mogę z tej pracy wynieść sporo więcej niż tylko zarobek i doświadczenie zawodowe.

Mieliśmy wczoraj wymarzoną pogodę, oczywiście trzeba tu brać namiar na to, że pogoda była wymarzona jak na obecnie nam panującą zimę i miesiąc luty, który niedawno się rozpoczął. Świeciło słońce, było względnie ciepło i można było wyjść na dwór bez zamarzania po 10 sekundach. Przynajmniej ja tak miałam. Jestem człowiekiem „słońcolubnym” i nic tak dobrze na mnie nie działa jak trochę światła „z nieba”.  Mojemu ogólnie dobremu nastrojowi pomogły jednak Dziewczynki.

Jedna z nich nie mogła wyjść po lekcjach do parku ze swoją klasą, więc w ramach rekompensaty po odebraniu jej ze szkoły, sama zabrałam ją na chwilę na dwór. Ten serdeczny śmiech i radość, który jej towarzyszył nie jest porównywalny z niczym innym. A ja przy okazji mogłam przez chwilę poczuć się jak dziecko, biegać po śniegu i zatopić się w nim po kolana, chodzić w zamarzniętym rowie i śmiać się wyobrażając sobie, że przypadkowi przechodnie patrząc na ten oto rów widzą tylko nasze głowy. Może jestem jakaś dziwna, ale dla mnie takie chwile są bezcenne.


Dzieci bywają różne, dzieci bywają upierdliwe, złośliwe, są co raz częściej rozkapryszone i ciężko im dogodzić, ale mimo wszystko nic im nie dobierze tej szczerości gdy tak naprawdę się cieszą. A co najlepsze to ta szczera radość ma u nich najczęściej miejsce w takich prostych sytuacjach jak wyjście do parku i ślizganie się na lodzie, wcale nie trzeba im wiele. Naprawdę cieszę się, że mam okazję czasem uszczknąć od Dzieciaków trochę tej radości!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

El Caribe


Chciałabym dzisiejszym wpisem zapoczątkować kolejną nową kategorię postów na blogu, a mianowicie – kuchnia! Jeszcze do końca nie zdecydowałam jakie dokładnie wpisy będą się pojawiać w tej kategorii, stąd taka ogólna nazwa, tematy będą po prostu „okołojedzeniowe”.

Prześledziłam ostatnio w pamięci miejsca w których zdarza mi się jeść „na mieście”. Wniosek jest krótki: miejsc tych jest raczej niewiele. Postanowiłam to zmienić i przy okazji zafundować sobie odrobinę egzotyki w kuchni. Rzadko ostatnio podróżuję, nie mówiąc już o tym, że jeśli już, to moje podróże ograniczają się do Europy (tylko na razie, mam nadzieję). Stąd też pomysł, żeby odwiedzać restauracje, które serwują dania pochodzące z całego świata, takie małe podróże na talerzu. Na całe szczęście w Warszawie jest całe mnóstwo miejsc, które te "podróże" umożliwiają.

Na pierwszy ogień poszła kuchnia kubańska. El Caribe, bo o tej restauracji będzie mowa, odwiedziliśmy (byłam tam z Tomkiem) z kilku powodów. Po pierwsze z kuchnią karaibską nie mieliśmy do tej pory styczności i zwyczajnie byliśmy ciekawi. Po drugie restauracja zlokalizowana jest na Żoliborzu, całkiem niedaleko od naszego mieszkania (przy obecnej temperaturze panującej na dworze jest to naprawdę argument istotnie przemawiający „za”). A po trzecie jakoś tak po prostu, czuliśmy, że chcemy tam iść i będzie to dobrze i miło spędzony czas.

Lokal jest bardzo przyjemny, zdjęcia wiszące na ścianach, muzyka oraz generalnie cały wystrój wprowadzają w specyficzny klimat, na chwilę można zapomnieć, że jest się w mroźnej Warszawie. Nie napiszę, że czułam się jak na Kubie, bo nigdy tam nie byłam, więc nie mam porównania, ale z pewnością klimat jest specyficzny, charakterystyczny dla tego miejsca.

Ogromny „+” ode mnie dla El Caribe za przemiłe panie kelnerki. Naprawdę dzięki nim można się poczuć w tym miejscu dobrze. Zresztą widzieliśmy też jak obsługiwały innych klientów m. in. parę z dzieckiem i widać, że bardzo im zależało, żeby nie tylko rodzice, ale i dziecko czuło się komfortowo. Jeżeli chodzi natomiast o jedzenie, bo to w sumie najistotniejsze, zdecydowaliśmy się z Tomkiem na Pollo a la barbacoa, czyli kurczaka w karaibskim sobie barbecue jako danie główne oraz na deser, Tomek wybrał Dulce de coco, czyli deser kokosowy, a ja Postre del dia, czyli deser dnia, którym była tarta z sosem mango. Smak dań rzeczywiście był inny niż dań, które jemy na co dzień. Krytyka kulinarnego raczej ze mnie niestety nie będzie, więc nie będę się nawet silić na opis smaków, bo zapewne by mi to nie wyszło najlepiej. Mogę jednak powiedzieć, że jedzenie bardzo mi smakowało i zdecydowanie polecam to miejsce.

Na pewno jeszcze tam wrócę, jestem ciekawa smaku zup, które można zjeść w El Caribe, a także tradycyjnej potrawy kubańskiej Ropa Vieja. Nie mogę jednak powiedzieć, żebym po tej wizycie zakochała się w kuchni kubańskiej i to nie dlatego, że z daniami było coś nie tak. Po prostu w moim zestawieniu wciąż wygrywa kuchnia włoska z jej makaronami i pastami, ale kto wie jakie smaki mnie jeszcze zaskoczą.


Na koniec dodaję kilka zdjęć. Jest ich bardzo mało i w słabej jakości, bo jakoś głupio nam było „strzelać focie”, miejmy nadzieję, że z czasem nabiorę odwagi i zdjęć będzie więcej.








wtorek, 21 stycznia 2014

Przyjaciele na zawsze?

Ludzie się zmieniają, prawda to mało odkrywcza. Z pewnością są tacy, którzy nie zgodziliby się z tym stwierdzeniem, ja jednak chciałabym dzisiaj pisać całkiem nie o tym, więc nie będę się wgłębiać w rozważania tej natury. W wielu przypadkach gdyby była taka możliwość i można by postawić obok siebie jakąś osobę i tę samą osobę, powiedzmy sprzed 5 lat, czasem znalazłoby się między nimi więcej rozbieżności niż podobieństw. Trochę jak znajdź na obrazku 5 różnic, tylko tutaj byłoby na odwrót.

Oczywiście nie da się zakwestionować tego, że każdy z nas ma pewne cechy stałe, przede wszystkim swoją fizyczność. Są też pewne cechy charakteru, które mimo ewoluowania całej jednostki, gdzieś tam w nas, pozostają niezmienione. Mimo to zdarza się czasem tak, że nawet nasz wygląd fizyczny poprzez nowy sposób ubierania, fryzurę, kolor włosów, makijaż, całkiem się zmienia. Nie mówiąc już o podejściu do życia, sposobie spędzania wolnego czasu, priorytetach, cechach charakteru.

Zastanawiam się dzisiaj jak wraz z tymi wszystkimi zmianami jednostki, zmieniają się towarzyszące jej relacje z innymi ludźmi, a konkretniej jak zmienia się przyjaźń. W końcu przyjaciele to ważne osoby w życiu każdego z nas. Czy da się przyjaźnić z tą samą osobą przez tyle lat? Czy ta przyjaźń pozostaje taka sama? Czy osoby pozostają sobie równie bliskie co na początku? Czy wiara w taką przyjaźń nie jest przypadkiem naiwnością na którą mogą sobie pozwolić tylko nastolatki?

Z całą pewnością nie ma jednoznacznych odpowiedzi na postawione przeze mnie pytania. Przyjaźni między ludźmi jest całe mnóstwo i każda z nich jest inna, nieporównywalna do pozostałych. Mam jednak wrażenie, że o ile przyjaźń przez dłuższy czas, a nawet, będąc marzycielem i optymistą, na całe życie jest możliwa, to z pewnością nie pozostaje ona z biegiem lat taka sama. Uważam, że jest to po prostu niemożliwe, obie strony tej relacji się zmieniają i moim zdaniem nie ma szans, żeby te zmiany nie wpłynęły na ich przyjaźń. Czasem na plus, czasem na minus, tak to w życiu bywa.

Wydaje mi się, że wiele zależy od podejścia obu stron, o taką relację trzeba naprawdę dbać, żeby przetrwała w równie silnej postaci co na początku. Nowe znajomości, związki, praca, studia, w życiu każdego z nas pojawia się wiele różnych nowych doświadczeń, które są „pożeraczami” czasu, a przyjaciel w pewnych momentach odstawiany jest na bok. Nie ma w tym w sumie nic złego, ponieważ nie można stać w miejscu i powinno się zbierać nowe doświadczenia, wystarczy po prostu nie zapominać o najbliższych z którymi się tyle przeszło. Każdy ma na to swój własny sposób, bo każda przyjaźń rządzi się innymi prawami. Dbać o przyjaźń wcale nie trzeba poprzez codzienne spotkania, czasem wystarczy miłe słowo, jakaś niekonwencjonalna wiadomość, nieplanowane odwiedziny, albo wspólny szalony wyjazd raz na jakiś czas, żeby naładować akumulatory.

Konkluzja z tych rozważań jest taka, że „na zawsze” wcale nie jest takie przerażające i niemożliwie i chyba  nie jest aż tak naiwne, a także, że wcale a wcale nie powinno się bać zmian w przyjaźni, bo tak to już jest. Życie nie stoi w miejscu, więc i przyjaźń nie powinna, bo w pewnym momencie może się okazać, że została daleko w tyle i już nie sposób jej będzie nas dogonić. Nie wolno jednak zapominać, że jak o każdą relację i o tę trzeba dbać, dać coś z siebie i przede wszystkim ustalić priorytety, jeśli przyjaźń nie będzie dla nas ważna, to raczej nie przetrwa. Jeśli jednak nie jest dla nas ważna, to nie ma się w sumie czym przejmować, tak sobie myślę.


I na koniec, życzę Wam wszystkim samych cudownych przyjaźni, takich „ na zawsze”, żeby przetrwały te „stare” i może pojawiły się nowe, i sobie przy okazji też tego życzę.

piątek, 17 stycznia 2014

Kierowco w niebieskiej koszuli, bądź człowiekiem!

Kiedyś już wspominałam, że ztm jest dla mnie niekończącym się źródłem inspiracji, powinnam chyba stworzyć dla niego oddzielny dział na blogu. Takiej historii byłam dzisiaj świadkiem: pewna starsza kobieta z trudem dobiega do autobusu stojącego na przystanku, a ten w momencie gdy ona już prawie, prawie wsiada, zamyka drzwi i rusza. Taka sytuacja.

Moje pytania są następujące: Czy to autobusy i jakby z automatu kierowca są dla ludzi nimi jeżdżących? Czy to ludzie są dla autobusów?

Ja naprawdę wszystko rozumiem, wiele się mówi o tym, że komunikacja miejska, czy też jakakolwiek inna powinna być punktualna. Kierowcy, maszyniści, motorniczy itp. są rozliczani z czasu, obcina się im premie za spóźnienia i takie tam. Mimo wszystko zrodził się we mnie dzisiejszego poranka spory bunt, a z ust wyrwało niezbyt ładne „co za bałwan z tego kierowcy” (tak, tak powiedziałam to na głos, czasem mi się zdarza). W końcu gdyby nie było chętnych na przejażdżki komunikacją publiczną, ta nie miałaby racji bytu. Gdyby ludzie nie chcieli bądź też nie mieli potrzeby nią jeździć, autobusy i tramwaje, metra i te wszystkie inne przestałyby istnieć, coś mi się tak przeczuwa, że nie jeździłyby same dla siebie. Dlatego też nie rozumiem dzisiejszego zachowania pana kierowcy i przykre jest dla mnie to, że nie pierwszy raz się z tym spotkałam, a co gorsza nie raz sama padłam ofiarą rozgoryczonego pracownika ztm.

Zapewne panowie i panie kierowcy mają nierzadko dosyć swoich pasażerów, notorycznie się spóźniają, trzeba na nich czekać, drzwi im otwierać, a potem psioczą jak to autobus za wcześnie przyjechał, kierowca nie poczekał,albo się śpóźnił, a w ogóle to klimatyzacja nie działa, albo jest za zimo i wieje od okna. No normalnie wziąć takich i zastrzelić! Sama jako pracownik banku, mam czasem ochotę rzucić parę „łacińskich” słów w kierunku klientów z którymi rozmawiam. Nie robię tego jednak i to nie tylko ze względu na to, że rozmowy są monitorowane i prawdopodobnie zostałabym zwolniona, ale także dlatego, że gdyby nie ci wydzwaniający klienci, nie miałabym pracy. Podobnie jest z kierowcami ztm, paniami w sklepie, czy kosmetyczką. Gdyby nie było chętnych na usługi, które świadczą, nie byłoby im po co pracować.

Trochę to rzecz jasna wyolbrzymione, bo ze względu na paru wrednych kierowców, ztm raczej nie upadnie, a ludzie autobusami jeździć będą nadal, jednak chciałabym zaapelować, żeby nie zapominać po co w ogóle komunikacja publiczna została powołana do życia. Śmiem twierdzić, że to ztm jest dla ludzi z jego usług korzystających, a nie odwrotnie.

Miłego podróżowania wszystkim życzę! Mam nadzieję w końcu spotkać w Warszawie pana Wesołego Kierowcę o którym ostatnio opowiadała mi koleżanka. Byłaby to całkiem miła odmiana.

sobota, 11 stycznia 2014

Lublin, Kazimierz Dolny i Dęblin w ciągu jednego dnia? Jasne!

Podróże małe i duże. Taką kategorię postanowiłam stworzyć na blogu w tym całkiem świeżutkim  Nowym Roku. Nie jestem jakimś podróżniczym weteranem, ale zapewniam, że chciałabym być. Czasem mi się zdarzy wyjechać tu i tam, na blogu kilkakrotnie wspominałam o moim wycieczkowaniu się. Od teraz chciałabym jednak pisać o tym częściej, także o moich nie do końca podróżach, a raczej o kilkugodzinnych odwiedzinach w różnych miastach Polski.

Ubolewam nad tym, że dawno nie byłam za granicą, ostatnio chyba w Sztokholmie i było to nieco ponad rok temu. O, zgrozo! Kiedy w końcu to zwerbalizowałam, nabrałam motywacji by to zmienić, ale dzisiaj miałam pisać całkiem nie o tym. Nowa kategoria, mimo że podróże nie są tematyką na blogu obcą, ale jednak co oddzielna kategoria to oddzielna, swój debiut zacznie od wyprawy do Lublina.

Od czego by tu zacząć, hm. Może tak całkiem od końca, że fajnie czasem zaszaleć i pozbyć się na chwilę odpowiedzialności, przestać kalkulować i zastanawiać się czy coś jest opłacalne. W ostatnią niedzielę, z racji długiego weekendu i wolnego w pracy, dopadło nas słodkie lenistwo. Od jakiegoś czasu jednak chodziło nam po głowie z moim chłopakiem, żeby gdzieś wyjechać, zobaczyć coś nowego, choć na chwilę zmienić otoczenie. Palcem po mapie, a raczej przy pomocy wszechstronnego wujka google, zorientowaliśmy się jakie miasta są w naszym zasięgu. Mieliśmy tylko jeszcze jeden dzień wolnego, niewiele funduszy, nie mówiąc już o tym, że wstaliśmy bliżej południa niż wschodu słońca, więc nie chcieliśmy marnować całego dnia na jazdę samochodem, stąd szukaliśmy czegoś względnie blisko Warszawy. Padło na Lublin i Kazimierz Dolny nad Wisłą, bo to blisko, poza tym swego czasu moja polonistka w liceum w sposób przeuroczy zachwycała się Kazimierzem i jego zabudową (przede wszystkim gzymsami na kamieniczkach w rynku), czas najwyższy było to zweryfikować.

W doborowym towarzystwie, z jeszcze dwiema znajomymi Martyną i Olą, ruszyliśmy w drogę. Już sama podróż samochodem była bardzo przyjemna, podziwialiśmy nowe okolice, śpiewaliśmy, śmialiśmy się, komentowaliśmy otoczenie i takie tam wycieczkowe zajęcia. Lublin o tej porze roku nieco szary, ale chyba jak wszystkie miasta, mimo to piękny. Mieliśmy okazję podziwiać Stare Miasto, szopkę świąteczną, ruiny kościoła i zamek. Zjedliśmy obiad w lublińskiej restauracji, na bogato.

Do Kazimierza dotarłyśmy już trochę wstawione (pisałam, że wycieczka całkiem nieźle przebiegała w samym samochodzie), piszę w formie żeńskiej, bo tym razem mojemu Tomkowi przypadła w udziale rola kierowcy, my mogłyśmy się natomiast oddać błogiemu pijaństwu i nieodpowiedzialności. Ponadto było już raczej ciemno, ale tak czy inaczej przyjemnie. Zobaczyliśmy rynek i gzymsy!, poszliśmy nad Wisłę, strzeliliśmy fotę i zjedliśmy kogutka (Dziewczyny twierdzą, że maślany kogutek to regionalny przysmak, ja tam się nie znam, ale przyznaję był całkiem smaczny).

W samym Lublinie spędziliśmy nieco ponad 2h, w Kazimierzu około 1h, z pewnością warto byłoby się wybrać do tych miast na dłużej, mimo to z całego serca polecam takie spontaniczne wypady, pozwalają na chwilę relaksu, zmianę otoczenia, oderwanie się od codzienności, na odrobinę beztroski.

Byłabym zapomniała, w drodze powrotnej zawitaliśmy jeszcze do Dęblina, widzieliśmy lotnisko i samoloty. To się nazywa wycieczka, 3 miasta w ciągu jednego dnia!











wtorek, 7 stycznia 2014

Noworoczne postanowienia

Nowy Rok to zawsze czas nowych planów, noworocznych postanowień. Ponoć jak chce się coś zrobić, nie powinno się czekać na specjalną okazję, tylko z marszu wziąć się w garść i do dzieła. Często bywa jednak tak, że refleksja dopada cię właśnie ze względu na tę specjalną okazję, uświadamiasz sobie, że czas pędzi jak szalony, a przecież jeszcze tyle rzeczy chciałoby się zrobić.

Tak też jest i w moim przypadku, nie jestem w tej kwestii wyjątkiem. Postanowień noworocznych mam całkiem sporo, jedne są takie typowo moje, inne wspólne chyba dla większości społeczeństwa np. od tego roku będę git-fit, przechodzę na dietę, zapisuję się na fitness- odnoszę dziwne wrażenie, że jestem mało oryginalna, nie mówiąc już o tym, że to jest postanowienie noworoczne znajdujące się w moim stałym repertuarze od jakiegoś czasu. Napisałam o tym jednak publicznie w internetach i każdy może to przeczytać, więc może to pomoże, w końcu każda motywacja jest dobra.


Mam też jednak inne postanowienia, jedno z nich związane jest z blogiem. Rok 2013 nie był dobrym rokiem dla mojego blogowania, jeżeli chodzi o tę sferę życia, był rokiem lenistwa i posuchy. Mam silne postanowienie poprawy. Sprawia mi wiele frajdy pisanie i bardzo mnie cieszy gdy Ktoś czyta moje wypociny i je docenia, komentuje, dlatego też czas zmian. Częstotliwość wpisów rozliczy mnie brutalnie z tego postanowienia, aż sama się boję!

A na koniec trochę, jeszcze w większości niepublikowanych zdjęć z minionego roku, co by odrobinę oko nacieszyć, choć nie jestem przekonana czy jest czym.