sobota, 26 maja 2012

Prawo jazdy kategorii B


Nie sposób o tym nie napisać choćby ze względu na emocje, które kurs prawa jazdy, egzaminy i wszystko inne z tym związane wywołały. Z całym przekonaniem mogę powiedzieć, że gdybym była jeszcze odrobinę bardziej niezrównoważona psychicznie niż jestem w tej chwili, podpaliłabym WORD. W sumie teraz też mnie to korci, ale jeszcze pozostały mi resztki  zahamowań. Choć gdyby ktoś po niezdanym egzaminie dał mi jakiś pistolet albo podpałkę, kto wie co by się działo…

Moja droga do prawa jazdy była długa, kręta i wypełniona negatywnymi emocjami. Przygodę z kursem zaczęłam we wrześniu zeszłego roku z dziesięcioma tysiącami innych ludzi, którym się wtedy nagle też uwidziało robić prawko. (bo się niby przepisy zmienią… tak się zmieniły, że naprawdę. Czy w Polsce kiedykolwiek coś się dzieje na czas?) Z racji ogromnego oblężenia umówienie się na jazdy graniczyło z cudem, trzeba było zaklepywać sobie godziny na miesiąc w przód i czekać, czekać, czekać. Ostatecznie jednak udało się, po prawie pół roku dumna z siebie mogłam zawitać do wrocławskiego WORDu. Niestety nie czekała tam na mnie miła niespodzianka… Najbliższy termin egzaminu za 1,5 miesiąca. Moja pierwsza myśl: do tej pory to ja wszystko zapomnę! Może i nie zapomniałam, ale niestety za bardzo się chyba nakręciłam na to, że jednak tak jest. Poza tym cała ta aura panująca w tej instytucji jest wyjątkowo przytłaczająca. Niemili egzaminatorzy z naburmuszonymi minami, niemiłe panie w okienku odburkujące coś byle się już odczepić i na dodatek wstrętna pani przy kasie, która nakrzyczała na mnie, że nie doliczyłam opłaty za przelew w kwocie 2,50zł, bo przecież poczta nie będzie tego robić za darmo… I weź się tu człowieku nie stresuj!  Mimo wszechobecnych rad innych, żeby się nie przejmować ( które swoją drogą chyba jeszcze bardziej to wszystko nakręcały), ja standardowo zrobiłam na odwrót, a raczej moja noga, która postanowiła jak szalona trzęść się na sprzęgle i uniemożliwić mi wyjazd z łuku, dwukrotnie.

Kiedy już udało mi się wygrać walkę z trzęsącą nogą (zawdzięczam to czterem szklankom melisy), nie udało mi się wygrać ze wstrętnym egzaminatorem, który co rusz krzyczał na mnie, że to za wolno jadę, to za gwałtownie hamuję, a w ogóle to miał tendencję do informowania mnie o kierunku manewru niecałe 5 metrów przed skrzyżowaniem… Niestety najwyraźniej zabrakło piątej szklanki melisy, żeby się tym okropnym panem nie przejmować i znów zrobiłam głupi błąd- tym razem chciałam być chojrakiem i wymusiłam pierwszeństwo. Była to ewidentnie moja wina, ale pana krzyczącego i tak będę hejtować, bo był okropny, niemiły, nieprzyjemny i ogólnie chyba żona go nie kocha albo on jej, w każdym razie nieszczęśliwy jest jakiś.

Moje zszargane nerwy stanowczo oponowały przed następnym egzaminem i tak już sobie przecież życie skróciłam o dobre 10 lat przez ten stres. Niestety moje skąpstwo musiało się odezwać: „Skoro wydałaś już tyle pieniędzy, to chcesz je teraz tak po prostu zmarnować?” I tak postanowiłam zmarnować kolejne pieniądze na jazdy doszkalające i egzamin. Opłacało się! Tym razem trafiłam można by rzec idealnie, pan nie krzyczał, kazał mi się przed rozpoczęciem egzaminu patrzeć w trawę (bo zielony ponoć uspokaja), a potem bardzo wyraźnie komunikował jaki manewr mam wykonać. Miód na moje serce!

Dzięki moim wspaniałym umiejętnościom (ha ha ha- sama się muszę chyba wyśmiać, bo nie wiem gdzie te umiejętności niby mam), sprzyjającym warunkom i miłemu panu egzaminującemu, mogę powiedzieć, że jestem kierowcą. Na razie jeszcze oczekującym na wydanie prawa jazdy i bardzo niepewnym, ale szczęśliwym!

Nie ma się czym chwalić, ale w końcu czy to ważne za którym razem się zdało? Ważne, że ostatecznie cel został osiągnięty, a ja posiadam duży dystans do swoich umiejętności i nie mam zamiaru cwaniakować, bo wiem, że muszę się jeszcze bardzo, bardzo dużo nauczyć. Miejmy nadzieję, że wkrótce. A wszystkim przyszłym zdającym życzę powodzenia i wytrwałości, naprawdę opłaca się nie dać za wygraną, zdany egzamin to, przynajmniej dla mnie, była radość w czystej postaci.

sobota, 19 maja 2012

Nie lubię obiecywać, ani przepraszać.


Dzisiaj chciałabym poruszyć temat nadużywania pewnych słów.

Jakoś tak się nieładnie przyjęło ciągle coś komuś obiecywać, bezwiednie, bez zastanowienia. „Obiecuję, będę na pewno”, „obiecuję, przyjadę”.  Przestałam wierzyć w „obiecuję”. Od jakiegoś czasu to słowo zaczyna być dla mnie synonimem „chcę cię spławić”.

Najgorsze jest to, że ludzie zobowiązują się do czegoś w ogóle nie patrząc na konsekwencje i niestety zazwyczaj nie dotrzymują słowa. Dla mnie jak komuś coś obiecujesz to znaczy, że na 100% to zrobisz albo chociaż zrobisz wszystko co w twojej mocy. Najwyraźniej tylko ja jestem takim dinozaurem, chociaż chyba nie jest ze mną aż tak źle, bo Słownik Języka Polskiego myśli podobnie jak ja, możecie sprawdzić.

W życiu zdarzają się naprawdę różne sytuacje i czasem nie da się dotrzymać danego słowa, ale nie zmienia to dla mnie faktu, że obietnicami nie powinno się szastać, w końcu one do czegoś zobowiązują… Przynajmniej powinny.

Przepraszanie… Również coraz częściej bezwiednie wypowiadane byle tylko mieć spokój. Po co przepraszam skoro nie czuję się winny? Po co przepraszam jeśli nawet nie wiem za co? Dla świętego spokoju, byle się ten ktoś odczepił? Mówię temu stanowcze nie! Przepraszam tylko wtedy kiedy czuję się winna i sama chcę to zrobić. Przeprosiny dla świętego spokoju są dla mnie nic nie warte…

Muszę też wszystkich przepraszających na siłę ostrzec, że naprawdę łatwo idzie to wyczuć. Szczere przeprosiny są całkiem inne, udawane i wymuszone zawsze takie będą, i zawsze będą budzić opór. 

Dlatego też ja nie lubię obiecywać, ani przepraszać, nie lubię robić tego na siłę. Jak już się do czegoś zobowiążę, czuję się zobligowana, żeby to zrobić, sama siebie obarczam presją, że przecież obiecałam. Podobnie sprawa ma się z przepraszaniem, od jakiegoś czasu staram się nie szastać tym słowem, przepraszam gdy naprawdę zawinię i mam taką potrzebę. Zaczynam więc od siebie walkę z nadużywaniem obiecywania i przepraszania, mam nadzieję, że mi się uda.

czwartek, 17 maja 2012

obalamy psychologiczne mity


  Z racji tego, że od jakiegoś czasu jestem szczęśliwą studentką psychologii postanowiłam zabrać głos w sprawie bardzo denerwującej zarówno psychologów jak i studentów psychologii. Mianowicie psychologiczne mity, które rozpowszechniane są wszędzie gdzie się da. Obecnie nieco rzadziej, ale jeszcze parę lat temu i ja miałam okazję w kilka z nich uwierzyć, na szczęście na krótko i obecnie rzadko się do tego przyznaję.

  Inspiracją do napisania dzisiejszego posta był Dzień Psychologa zorganizowany niedawno we Wrocławiu, w którym miałam przyjemność uczestniczyć. Nie chcę nikogo zanudzać psychologicznymi wywodami z badań, poza tym wiele informacji na ten temat można znaleźć w sieci, dlatego chciałabym tylko nieco nadmienić o paru sprawach, które powszechnie krążą w obiegu, a nie zawsze są prawdą.

  Zacznijmy od stylów uczenia się. Powszechnie mówi się o wzrokowcach, słuchowcach i kinestetykach. Na szczęście naukowcy twierdzą, że nie jesteśmy aż tak definitywnie zaszufladkowani. Każdy z nas różnych rzeczy uczy się w różny sposób np. tańczyć kinestetycznie poprzez bezpośrednie doświadczanie, a do egzaminu wzrokowo, czytając książki. Poza tym każdy może ćwiczyć różne style uczenia się i łączyć je. Dlatego jeśli całe życie myślałeś, że jesteś wzrokowcem, nie jest to prawdą, po prostu większość materiału przyswajałeś w ten sposób, więc automatycznie lepiej Ci się tym sposobem uczy, ale jeśli teraz zaczniesz przyswajać sobie różne informacje słuchowo i ten sposób możesz równie dobrze wyćwiczyć.

  Używamy tylko 10% mózgu. Zdarzyło mi się tę „wspaniałą  prawdę” usłyszeć kilkakrotnie w swoim życiu. Po raz kolejny muszę napisać: na szczęście jest to bzdura. Każda część mózgu jest odpowiedzialna za „coś” i wykorzystujemy je równie często. Poza tym narząd nieużywany ponoć zanika, bo staje się zbędny, więc używając tylko 10% mózgu moglibyśmy nagle zostać praktycznie bez mózgu. Prawda ta wzięła się stąd, że niektórych operacji wykonywanych przez mózg jesteśmy zwyczajnie nieświadomi, jednak nie zmienia to faktu, że nawet to co dzieje się poza naszą świadomością jest równie ważne dla naszego funkcjonowania.

  Wykrywacze kłamstw. Jak byłam małą dziewczynką wyobrażałam sobie, że ktoś coś mówi podłączony do cudownego urządzenia i albo podświetla się napis „prawda” albo „kłamstwo”. Niestety, nie ma tak pięknie. Wariograf mierzy tylko pewne reakcje fizjologiczne wskazując na pobudzenie i zdenerwowanie, a zdenerwowanie nie jest w 100% powiązane z oszukiwaniem. A szkoda, fajnie by było czasem wiedzieć.

  I na koniec: jesteś zły, wyżyj się na czymś. W tym przypadku również nie ma tak pięknie. Złość wywołuje złość. Jeśli jesteś zły i wyładujesz się na kimś lub na czymś rzeczywiście poczujesz się na chwilę lepiej, ale niestety lepsze samopoczucie automatycznie zostanie skojarzone z zachowaniem agresywnym i tym bardziej nasili przyszłe takie zachowania. W psychologii społecznej mówi się też, że rozładowywanie napięcia poprzez wysiłek fizyczny, czy obejrzenie brutalnego filmu również niekoniecznie pomaga. Nie pozostaje w takim razie nic innego jak medytacja (żartuję, myślę, że każdy może znaleźć swój sposób na złość, który nie będzie opierał się na agresji, a medytacja może być jednym z nich).

  Niektóre z tych „prawd”, choć na szczęście coraz rzadziej, wciąż przekonują ludzi, dlatego postanowiłam się z nimi rozprawić i ja. Poza tym uważam, że są to również bardzo fajne ciekawostki. Mam nadzieję, że nie zanudziłam Was moimi wywodami. Czasem będą pojawiać się posty związane z moim kierunkiem studiów, bo jest to naprawdę ważna część mojego życia.

niedziela, 13 maja 2012

Żywa Książka i Antyfacet

Wczoraj miałam przyjemność uczestniczyć w bardzo ciekawej inicjatywie zorganizowanej we wrocławskiej Mediatece. Akcja nazywa się „Żywa Biblioteka” i jak sama nazwa wskazuje polega na zarejestrowaniu się, wypożyczeniu książki i czytaniu, z tą tylko różnicą, że Książki są żywe, mówią, odpowiadają na pytania, oddychają. Nie wertujesz kolejnych stron, natomiast masz okazję porozmawiać z osobami, które mają coś ciekawego do powiedzenia, które dają nadzieję, pokazują, że wszystko się da jeśli się chce. W „Żywej Bibliotece” można było wypożyczyć między innymi takie okazy jak: Były Bezdomny, Niepijący Alkoholik, Ateista, Katolik, Żyd, Czarnoskóry, Amerykanin, Antyfacet, Muzułmanin, Były Więzień. Każdą Książkę można było "czytać" przez 30 minut i w tym czasie była ona do Twojej dyspozycji, gotowa odpowiedzieć na większość pytań. Naprawdę uważam, że jest to świetny pomysł!

Moja znajoma miała okazję porozmawiać z niepijącym od paru ładnych lat Alkoholikiem, który teraz sam pomaga innym wychodzić z nałogu. Niestety mi się to nie udało, ale emocje jakie jej towarzyszyły po tym spotkaniu były wspaniałe i mi się również udzieliły, A. była naładowana pozytywną energią, oczarowana historią opowiedzianą twarzą w twarz, nie obejrzaną na ekranie telewizora. Opowieść jak scenariusz filmowy: wychowanie w patologicznej rodzinie, nieskończenie szkoły, wdanie się w alkohol i złe towarzystwo, grupy przestępcze, list gończy, trafienie na odwyk, wyciągnięcie ręki przez obcą osobą, zmiana życia o 180 stopni, skończenie szkoły terapeutów, założenie własnego ośrodka... I to wszystko słyszysz na żywo, z emocjami wypisanymi na twarzy, ze 100% autentycznością, bez nadmiernego patosu, ot historia życia!

Ja natomiast postanowiłam porozmawiać z Antyfacetem (niestety na więcej nie miałam czasu, ale jeśli tylko jeszcze kiedyś będę miała okazję wziąć udział w takim przedsięwzięciu na pewno wypożyczę więcej „Książek”). Już śpieszę z wyjaśnieniem kim ten Pan jest i nie jest: nie jest transseksualistą, ani transwestytą, akceptuje swoją płeć biologiczną, nie akceptuje natomiast kulturowych stereotypów płciowych, nie akceptuje, że mężczyzna musi być macho, chodzić w kulturowo uznanych za męskie strojach. Jednym zdaniem mówiąc: Antyfacet to taki Pan, który chodzi w spódnicach, szpilkach, gdy jest gorąco zakłada sukienkę w kwiaty, ma pomalowane paznokcie, a w uszach kolczyki.

Niestety muszę powiedzieć otwarcie, że nieco się zawiodłam. Liczyłam na coś bardziej głębokiego, a jak dla mnie okazało się, że Antyfacet to osoba, która chce przede wszystkim szokować strojem i niczym więcej. Poza tym odniosłam wrażenie, że ma on wyuczone na pamięć co chce powiedzieć, idealnie zaplanowane jak chce się zaprezentować i niestety nie odpowiada na zadane mu pytania. Mimo to zgadzam się z Jego ogólną ideą. Kobieta może być chłopczycą, chodzić w męskich ubraniach, przejmować stereotypowo męskie cechy, w naszym społeczeństwie jest to coraz częściej akceptowane, mężczyźni natomiast mają być męscy i koniec. Choć to ostatnie nie jest do końca prawdą, bo już od paru ładnych lat propaguje się troskliwość wśród mężczyzn, zaangażowanie w wychowanie dzieci, czułość, więc chyba nie jest aż tak źle jak Antyfacet twierdzi.

Podsumowując, było to dla mnie bardzo ciekawe doświadczenie, poznałam inne spojrzenie na rzeczywistość, bo sama jednak mimo, wydaje mi się, sporej tolerancji żyję w świecie pełnym stereotypów płciowych i w sumie dobrze mi z tym! Lubię gdy facet jest męski, twardy, ma fajną (męską) koszulę i wybiera trampki zamiast szpilek, sama natomiast lubię być kobieca, delikatna, cieszę się z równouprawnienia i nie wyobrażam sobie życia bez niego, ale nie jestem feministką. Antyfacet mimo że do mnie do końca nie przemówił jest dla mnie kolejnym krokiem w stronę zwiększenia mojej tolerancji, a poza tym kolejną ciekawą osobą, którą miałam okazję poznać. Więcej takich akcji, zdecydowanie!

sobota, 12 maja 2012

Chodź, skomplikujmy sobie życie!


  Dzisiaj będzie nieco melodramatycznie, ale niestety czasem bywa tak, że człowiek potrzebuje odrobiny melodramatyzmu, żeby odreagować. Tak się chyba stało w moim przypadku. (W nawiązaniu do mojego wcześniejszego posta o pogodzie i narzekaniu, dziś cały post będzie mniej więcej jednym wielkim narzekaniem. Tak wyszło, niestety.)

  Jeszcze 10 lat temu życie było takie proste, nie mówiąc już o cudownej wizji dorosłości jaką się wtedy miało w głowie. Utopia totalna, wszystko będzie wolno! Będzie książę na białym koniu, będzie można chodzić późno spać i zajmować samymi przyjemnymi rzeczami. Nikt już wtedy do niczego Cię nie zmusi! Do cholery, gdzie się to wszystko podziało? Bo poza tym, że rzeczywiście mogę chodzić późno spać (przez co w rezultacie jestem niewyspana i w sumie większego pożytku i tak z tego nie ma) jakoś nie widzę, żeby było tak cudownie. Chyba dorosłość nam nie służy, dziecięce myślenie i działanie jest zdecydowanie bardziej prostolinijne i szczere...

  W tej naszej wspaniałej dorosłości chyba wszyscy kierują się myślą „co by tu zrobić, żeby choć trochę skomplikować?” Sztandarowe przykłady to załatwianie czegokolwiek na uczelni, poszukiwanie pracy i samo pracowanie, nie wspominając już o wypadach do wszelkiego rodzaju urzędów. Jest ciężko, ale jeśli chodzi o te sfery życia, uważam, że to nawet mobilizuje, trzeba być wytrwałym, zdyscyplinowanym. Chcesz coś osiągnąć, musisz walczyć. Ma to jakiś sens, jak już dostaniesz to czego chcesz, masz satysfakcję. Nie rozumiem natomiast dlaczego ludzie tak uwielbiają sobie komplikować życie prywatne.

  Kiedyś wydawało mi się, że niedomówienia, błędne interpretacje, brak komunikacji między ludźmi to domena telenoweli, a tu proszę, jednak scenarzyści tych produkcji czerpią inspirację z rzeczywistości. Na dodatek im jestem starsza tym mi się wydaje, że jest gorzej. Przecież mieliśmy dorastać, dojrzewać... A może to ja się obracam w złym środowisku? Może tylko w wąskim gronie moich znajomych tak jest? Niestety, chyba nie tylko nas „kopnął ten zaszczyt”. Słyszę wiele podobnych historii o ludziach, których nie znam. Choć kto wie, może jednak przyciągam takie osobliwości...

   Najgorsze jest to, że my przecież nie robimy tego specjalnie. Każdy chciałby czuć się szczęśliwy. Tylko dlaczego w takiej sytuacji jesteśmy z kimś kogo tak naprawdę nie kochamy, dlaczego boimy się zacząć od nowa, dlaczego kłócimy się o byle co i nie potrafimy przeprosić, dlaczego nie potrafimy sami podjąć decyzji i iść za głosem serca tylko pozwalamy sobą manipulować, pozwalamy się zastraszyć, dlaczego boimy się co powiedzą inni i sami nie potrafimy powiedzieć tego co chcemy, dlaczego tak strasznie chcemy być szczęśliwy, a zarazem za cholerę nie potrafimy tego zrobić? Czy naprawdę jesteśmy takimi wielkimi tchórzami, a może po prostu potrzebujemy czasu, żeby znaleźć swoją drogę do szczęścia? Tylko ile można szukać? Chyba nie uda mi się znaleźć odpowiedzi na te pytania, jeszcze nie teraz, ale obiecuję, będę ich szukać!

  Chciałabym, żeby ten post był swego rodzaju manifestem. Naprawdę sami sobie robimy takie rzeczy. Nikt inny jak tylko my sami, doprowadzamy do takich sytuacji w życiu, które często nas przerastają. I to my musimy coś z tym zrobić. Masz coś do powiedzenia, powiedz to, a nie czaruj się! Zacznij działać! Nie bój się co pomyślą inni, bo to Twoje życia, Twoje szczęście i nikt inny się o nie nie zatroszczy jeśli sam tego nie zrobisz. Jeszcze pewnie trochę czasu mi zajmie aż wdrożę w pełni te zasady w moje życie, ale będę robić wszystko co w mojej mocy, żeby się udało. Przecież chcę być szczęśliwa, jak każdy i najwyższy czas zacząć o to walczyć!

sobota, 5 maja 2012

numer telefonu i ulotka po niemiecku? nie, podziękuję.

   Podziwiam odwagę niektórych ludzi, chociaż w sumie to nie jest odwaga, raczej brak krytycznego spojrzenia na siebie i zastanowienia.

   Przytoczone przeze mnie za chwilę dwie sytuacje nie są pierwszymi tego rodzaju, które mnie w życiu spotkały. Dlatego postanowiłam o tym napisać, bo to swego rodzaju fenomen. Panowie zagadujący na ulicy, w autobusie, a nawet okazało się w...  kinie. Co gorsza Panowie zagadujący kompletnie nie na temat albo "uderzający" jednak nie do swojej ligi. 
   Sytuacja nr 1. Wychodzimy z przyjaciółką ze sklepu i podbija do nas jakiś pan, dobrze po 30ce, z okropnymi, zniszczonymi i nieumytymi zębami, w brudnym ubraniu i zaczyna rozmowę, całkiem poetycko: "spotkałem anioła"! (od dziś jestem aniołem, w sumie powinno mi być miło...) I co chyba najśmieszniejsze w tej sytuacji, pan proponuje, że da mi swój nr telefonu gdybym przypadkiem chciała się z nim spotkać. W sumie skłamałam nieco na początku pisząc, że takie sytuacje zdarzały mi się wcześniej, bo to jednak coś nowego. Zazwyczaj tacy panowie chcą dostać nr telefonu, a nie dawać nr telefonu. (Z całą pewnością będę do niego wydzwaniać dniami i nocami.) Zbyłyśmy pana i udałyśmy się na przystanek jakieś 100metrów dalej, jednak pan nie dawał za wygraną, podchodzi do nas jeszcze raz i tym razem próbuje zagaić do M.: "przecież ja spotkałem dwa anioły, jak mogłem to przegapić. może Ty chcesz mój nr telefonu?" Trzeba przyznać, że wytrwale dąży do celu, w końcu może mu się kiedyś uda... Naprawdę zastanawia mnie czy tacy ludzie nie mają lustra, ani żadnego krytycyzmu w sobie? Że też żaden przystojny brunet nie ma tyle odwagi co tacy panowie. Szkoda...

   Sytuacja nr 2. Siedzimy z M. w kinie, jeszcze nie w sali, bo miałyśmy 15 min do seansu. Obok nas siedzi całkiem miło wyglądający straszy pan. Nagle bez słowa podsuwa nam ulotkę, a raczej mini przewodnik turystyczny po Warszawie, po niemiecku (normalnie po oczach mi widać, że zdawałam niemiecki na maturze dawno temu). Podziękowałyśmy grzecznie i zajęłyśmy się dyskusją. Nie minęła nawet minuta, a pan znów wyciąga do nas dłoń, tym razem z repertuarem domu kultury Śródmieście, po polsku. I ku naszemu zdziwieniu zaczyna mówić m.in. że on to się zna na sztuce i, że on zna cały ten repertuar, bo on nie jest ochroniarzem, czy kimś, tak jak taki jeden co mu kiedyś mówił, że kultura to nikomu nie jest potrzebna itd. Ten pan był natrętny i w sumie nie do końca wiedziałyśmy jak zareagować na tę nieadekwatną do sytuacji opowieść, ale było mi go poniekąd szkoda. Siedział sam w kinie, zapewne jedynymi osobami z którymi mógł sobie pogadać byłyśmy my lub inni ludzie oczekujący na seans. Dlatego też grzecznie potakiwałyśmy i kilkakrotnie podziękowałyśmy za ulotki. Ale jednak, takie sytuacje nie należą do najprzyjemniejszych. Gdyby ten Pan zapytał choćby na co idziemy do kina, albo powiedział dlaczego dał nam na początku bez słowa ulotkę po niemiecku, może byłoby inaczej. W sumie to czasem lubię pogadać sobie z obcymi ludźmi o ile są mili i mówią do rzeczy. A ten pan niestety nie mówił...

   Jak już pisałam na początku podziwiam takich ludzi za odwagę, że też się nie boją, że ktoś ich wyśmieje, obrazi. A z drugiej strony sama się ich trochę boję, Ci byli całkowicie nieszkodliwi, ale ilu jest świrów na świecie, którzy do Ciebie podbiją, a jak nie chcesz z nimi rozmawiać to zrobią Ci krzywdę... 

   W każdym razie ten dzień z całą pewnością możemy uznać za dzień "dziwnych panów", gdyż poza tymi dwoma miałyśmy jeszcze przyjemność tego dnia jechać w autobusie z panem, który śpiewał na cały głos nikomu nieznane piosenki. W sumie to całkiem wesoło!